[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przykro mi - powiedział Vimes.-Prowadzimy śledztwo.Ale mógłbyś nam trochę pomóc.- Uuk?- To jest biblioteka magiczna, prawda? Znaczy, te książki są tak jakby inteligentne, zgadza się? Pomyślałem sobie, że gdybym to ja dostał się tutaj nocą, zaraz podniosłyby alarm.Ponieważ mnie nie znają.Ale gdyby znały, pewnie by im to nie przeszkadzało.Czyli ten, kto zabrał książkę, musi być magiem.A w każdym razie kimś, kto pracuje na Uniwersytecie.Bibliotekarz rozejrzał się nerwowo, po czym złapał kapitana za rękę i pociągnął do niszy za regałami.Dopiero wtedy kiwnął głową.- Ktoś, kogo znają?Wzruszenie ramion i ponowne skinienie.- Dlatego przyszedłeś do nas, tak?- Uuk.- A nie do senatu Uniwersytetu?-Uuk.- Domyślasz się, kto to może być?Bibliotekarz wzruszył ramionami po raz kolejny - gest wiele znaczący dla ciała, które w zasadzie jest workiem zawieszonym na pa­rze łopatek.- To już coś.Daj znać, gdyby zdarzyło się jeszcze coś niezwy­kłego.- Vimes zerknął na rzędy książek.- To znaczy dziwniejszego niż zwykle - dodał.-Uuk.- Dziękuję.Przyjemnie jest spotkać obywatela, który pomoc Straży uważa za swój obowiązek.Bibliotekarz dał mu banana.Kiedy znalazł się na zatłoczonej ułicy, Vimes poczuł dziwne podniecenie.Stanowczo coś wykrył.Jakieś drobnostki, kawałki ukła­danki.Żaden z nich nie miał wielkiego sensu, ale wszystkie suge­rowały jakiś szerszy obraz.Teraz musiał tylko znaleźć kawałek na­rożny, a przynajmniej jakiś z brzegu.Był prawie pewien, że to nikt z magów, chociaż bibliotekarz miał chyba inne zdanie.W każdym razie nie porządny, zawodowy mag.Takie rzeczy nie były w ich stylu.Była też, naturalnie, sprawa legowiska.Rozsądek sugerował za­czekać i przekonać się, czy wieczorem smok znowu nadleci.A jeśli tak, to skąd.To wymagało jakiegoś punktu obserwacyjnego, gdzieś wysoko.Czy istnieje jakiś sposób wykrywania smoków? Obejrzał wy­krywacze Gardło Sobie Podrzynam Dibblera - składały się głównie z kawałka drewna na metalowym pręcie.Kiedy drewno całkiem się spali, smok jest blisko.Jak wiele urządzeń Gardła, wykrywacz był całkowicie skuteczny na swój niezwykły sposób, a równocześnie ab­solutnie bezużyteczny.Musi być inny sposób znalezienia bestii, niż czekać, aż popa­rzy człowiekowi palce.***Zachodzące słońce zawisło nad horyzontem niby lekko ścięte żółtko.Nawet w spokojnych czasach dachy Ankh-Morpork zawsze ozdabiały piękne gargulce.Teraz dachy pokrywały najbardziej upior­ne twarze, jakie widziano poza drzeworytami traktującymi o zagroże­niach pijaństwem wśród klas kupujących.Wiele z tych twarzy umoco­wanych było do ciał ściskających rozmaitą przerażającą broń, od wie­ków przekazywaną z pokolenia na pokolenie, często z użyciem siły.Ze swego stanowiska na dachu Strażnicy Vimes widział magów na dachach Uniwersytetu i grupy czekających na okazję poszukiwa­czy skarbów z łopatami w pogotowiu.Jeśli smok istotnie miał gdzieś w mieście swoje leże, to jutro będzie musiał spać na podłodze.Gdzieś z dołu dobiegało wołanie Gardło Sobie Podrzynam Dib­blera albo któregoś z jego kolegów, sprzedającego gorące kiełba­ski.Vimesa ogarnęła słuszna duma.Można przecież być dumnym z obywateli, którzy w obliczu katastrofy myślą o sprzedawaniu kieł­basek jej uczestnikom.Miasto czekało.Błysnęły pierwsze gwiazdy.Colon, Nobby i Marchewa także siedzieli na dachu.Colon był ponury, ponieważ kapitan nie pozwolił mu zabrać łuku i strzał.Łuki nie były w mieście popularne, gdyż moc i zasięg groziły, że strzała przebije niewinnego przechodnia oddalonego o pięćdzie­siąt sążni zamiast niewinnego przechodnia, w którego była wymie­rzona.- To prawda - przyznał Marchewa.- Ustawa o Bezpieczeństwie Publicznym z 1634 roku, rozdział Broń Miotająca.- Przestań wiecznie cytować - zirytował się Colon.- Nie ma­my już żadnych praw! To stare zapisy! Teraz wszystko jest bardziej, jak to się mówi.pragmatyczne.- Prawo czy nie - wtrącił Vimes - powiedziałem: odłóż to.- Ale kapitanie, kiedyś nieźle sobie radziłem z łukiem - zapro­testował Colon.- A w każdym razie - dodał złośliwie - inni przy­nieśli.Rzeczywiście, pobliskie dachy były najeżone łukami.Jeśli nie­szczęsny potwór się pojawi, będzie mu się wydawać, że leci przez lite drewno z kilkoma szczelinami.Człowiek zaczynał go trochę żałować.- Powiedziałem: odłóż - powtórzył Vimes.- Nie chcę, żeby moi strażnicy strzelali do obywateli.Żadnych łuków.- Ma pan całkowitą rację, sir - uznał Marchewa.-Jesteśmy przecież po to, żeby chronić i służyć.Prawda? Vimes zerknął na niego z ukosa.- Ehm.- powiedział.- No.Tak.Właśnie.Na dachu swojego domu na wzgórzu lady Ramkin poprawiła niezbyt wygodne składane krzesło, ułożyła na parapecie lunetę, bu­telkę kawy i kanapki; potem usiadła.Na kolanie położyła notatnik.Minęło pół godziny.Grad strzał powitał przepływającą chmur­kę, kilka pechowych nietoperzy i wschodzący księżyc.- Niech licho porwie tę zabawę w wojsko — burknął w końcu Nobby.— Wystraszyli zwierza.Sierżant Colon opuścił pikę.- Na to wygląda - przyznał.- W dodatku robi się chłodno - zauważył Marchewa.Z szacunkiem szturchnął kapitana, który oparł się o komin i pa­trzył w przestrzeń.- Może powinniśmy już zejść, sir? - zapytał.- Ludzie schodzą.- Hmm? - mruknął Vimes, nie poruszając głową.- Chyba zanosi się na deszcz - dodał Marchewa.Vimes milczał.Od kilku minut obserwował Wieżę Sztuk wzno­szącą się pośrodku Niewidocznego Uniwersytetu.To podobno naj­starsza budowla w mieście.Z pewnością najwyższa.Upływający czas, pogoda i pobieżne naprawy nadały jej sękaty wygląd.Przypomina­ła drzewo, które przetrwało zbyt wiele burz.Próbował sobie przypomnieć jej sylwetkę.Jak często się zdarza z obiektami tak doskonale znajomymi, nie przyglądał się Wieży od lat.A teraz usiłował sam siebie przekonać, że las wieżyczek i blanków na szczycie wyglądał dziś wieczorem tak samo jak wczoraj.Przychodziło mu to z pewnym trudem.Nie odrywając wzroku od Wieży, złapał sierżanta za ramię i wskazał właściwy kierunek.- Czy widzicie coś dziwnego na szczycie? - zapytał [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •