[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Sparzyły mu palce jak zimne żelazo.Nie mógł ich ściągnąć.Z przodu lodowa pajęczyna obrosła konie.Wchłonęła je - wielkie posągi końskie uwięzione w jeszcze większym krysztale.Jeden koń stał czterema kopytami na ziemi, drugi dęba na zadnich nogach.Lodowa macica zwierała ściany.„Istnieje zimno magiczne, które potrafi za tobą podążyć.”Zahuczała pierwsza raca, za nią następne.Popłynęła od nich fala ciepła.Potężne dzwonienie szło od trafionych celów na szczycie stoku.Lejce puściły, spadły na grzbiety koni.Wśród brzęku tłuczonego szkła zaprzęg wyrwał z kopyta.Fafhrd schylił głowę, lejce przełożył do lewej ręki, prawą ściągając Vlanę na siedzenie sań.Jej lodowy płaszcz rozprysnął się przy wtórze opętańczego dzwonienia.Cztery.pięć.W nieustannym brzęku konie i sanie parły przez lodową pajęczynę.Grad kryształów leciał Fafhrdowi na głowę.Brzęczenie słabło.Siedem.osiem.Pękły wszelkie lodowe więzy.Dudniły kopyta.Zerwał się potężny wiatr północny, kładąc kres wielodniowej ciszy.Niebo w przedzie delikatnie różowiało od świtu.W tyle było delikatnie krwawe od łuny pożaru sosnowych igieł, podpalonych racami.Fafhrd miał wrażenie, że wiatr północny niesie ryk płomieni.Zawołał:- Gnamph Nar, Mlurg Nar, wspaniałe Kvarch Nar - ujrzymy wszystkie! Wszystkie miasta Leśnej Krainy.Wszystkie krainy Ośmiu Miast!Rozgrzana uściskiem jego ramienia dziewczyna drgnęła przy nim, podejmując okrzyk:- Sarheenmar, Ilthmar, Lankhmar! Wszystkie miasta Południa! Quarmall, Harboriksen! Strzelistodache Tisilini lit! Wstający Ląd!Oczyma wyobraźni Fafhrd zobaczył, jak miraże tych wszystkich nieznanych miejsc i miast wypełniają jaśniejący horyzont.Przygarnął do siebie Vlanę, drugą ręką zacinając lejcami konie.- Wojaże, miłość, przygoda, świat! - krzyknął.I tylko nie wiedział czemu, choć jego wyobraźnia stanęła jak kanion za saniami w huczących płomieniach, serce pozostało w nim zimniejsze niż lód.IIICZARNY GRAALTrzy znaki napełniły ucznia czarodzieja złym przeczuciem: nasamprzód głęboko odciśnięte ślady żelazem podkutych kopyt, które podeszwami butów rozpoznał na leśnej przecince, jeszcze zanim się schylił, aby palcami wymacać je w mroku; dalej niesamowite bzykanie pszczoły wbrew naturze zbierającej miód po nocy, i wreszcie nikły, aromatyczny swąd spalenizny.Mysz puścił się biegiem, na pamięć i dzięki nietoperzowej wrażliwości na odbite szmery wymijając pnie drzew i przeskakując skłębione korzenie.Szare sztylpy, szara bluza, szary spiczasty kaptur i szara luźna opończa nadawały ascetycznie wychudłemu, drobnemu młodzieńcowi wygląd przemykającego ducha.Uniesienie wzbierające w Myszy na myśl o szczęśliwym zakończeniu długiej wyprawy i triumfalnym powrocie do takiego mistrza czarów jak Glawas Rho, zniknęło z jego serca, ustąpiwszy miejsca obawie, jaką ledwie śmiał wyrazić w myślach.Krzywda wielkiemu czarodziejowi, którego on sam jest lichym uczniem? „Moja Szara Myszo, ciągle rozdarta wpół drogi między białą magią a czarną”, wyraził się kiedyś Glawas Rho - nie, to było nie do pomyślenia, żeby mistrza tak wielkiej mądrości i tak wielkiej mocy duchowej spotkała krzywda.Tak wielkiego czarodzieja.(Było coś z histerii w tym obstawaniu Myszy przy słowie „wielki”, bowiem dla świata Glawas Rho był sobie trzeciorzędnym magikiem, nie lepszym niż mingolski nekromanta z jego jasnowidzącym kundlem w łaty albo żebrak zaklinacz z Quarmallu).tak wielkiego czarodzieja pospołu z siedzibą chroniły potężne czary, jakich nie złamałby żaden świętokradczy intruz, nawet (serce Myszy opuściło jedno uderzenie) pan i udzielny władca tych lasów, książę Janarrl, nienawidzący wszelkiej magii, a białej bardziej niż czarnej.Swąd spalenizny jednak przybierał na sile, a niziutka chata Glawasa Rho była zbudowana z żywicznych bali.Sprzed oczu Myszy zniknął nawet wizerunek dziewczęcej buzi, wiecznie spłoszonej, lecz słodkiej twarzyczki Iwriany, córki księcia Janarrla, przychodzącej potajemnie pobierać nauki u Glawasa Rho i na jednej ławie z Myszą sączyć metaforyczne mleko z krynicy białej mądrości.I oboje doszli już do tego, że w cztery oczy mówili sobie Myszo i Myszko, zaś Mysz ruszył w drogę z wyłudzoną od niej skromną zieloną rękawiczką pod bluzą na piersi, niczym zbrojny, zakuty w stal rycerz księżniczki, a nie bezorężne czarodziejątko.Na porębę u szczytu wzgórza wybiegł ciężko zdyszany, bynajmniej nie z wysiłku.Tu w rodzącej się jasności jednym rzutem oka ogarnął zryty podkowami ogród magicznych ziół, wywrócony słomiany ul i chmurę sadzy omiatających wielką bryłę granitu, pod którą przycupnęła chatynka czarodzieja.Lecz nawet bez światła szarówki dojrzałby skurczone w ogniu bale zrębów, nadjedzone w płomieniu węgary oblazłe przez czerwone robaki żaru oraz upiornie zielonkawy język ognia jeszcze dotrawiający jakąś oporną magiczną maść w pogorzelisku.Wyczułby burzę drogocennych woni z wypalonych leków i balsamów oraz obrzydliwie smakowity zapach przypieczonego mięsa.Zadygotał na całym wychudłym ciele.Po czym jak ogar, który chwycił świeży trop, rzucił się naprzód.Czarodziej leżał tuż za zgliszczami drzwi.I leżał tam w takim samym stanie jak jego domostwo: zręby i węgary ciała obnażone i sczerniałe, drogocenne soki i lotne substancje wygotowane i wypalone, uległy zniszczeniu na wieki bądź wyparowały ku niebu, do jakichś zimnych piekieł ponad księżycem.Ze wszystkich stron cichutko dobiegało basowe, żałosne brzęczenie lamentujących pszczół płaczek bez dachu nad głową.Gnane grozą wspomnienia przemknęły przez głowę Myszy: te spopielone wargi jeszcze wczoraj recytowały śpiewne zaklęcia, owe zwęglone palce jeszcze wczoraj pokazywały gwiazdy albo pieściły jakieś leśne zwierzątko.Ze skórzanej sakiewki u pasa Mysz dygocąc wydobył płytkę nefrytu, na której z jednej strony widniały głęboko ryte, zagadkowe hieroglify, z drugiej podobna olbrzymiej mrówce poczwara w wielosegmentowym pancerzu, jak krocząca wśród pierzchających na boki maluśkich ludzików.Po ten zielony kamyk Glawas Rho wyprawił Mysz.Dla tego kamyka Mysz przepłynął tratwą Jeziora Skaarg, przemierzył pogórze Gór Głodowych, uszedł plądrującej bandzie rudowłosych piratów, wystrychnął tępawych kmieciorybaków na dudków, uwodził i zwiódł podstarzałą i podśmiardującą wiedźmę, okradł plemienny tum i wymknął się spuszczonej za nim sforze.Zdobywając bez rozlewu krwi ten kawałek nefrytu, wstępował na wyższy szczebel uczniowskiego terminu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •