[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Moje wysiłki, aby podtrzymywać, jak głowę nieboszczyka, rozmowę z takimi ludźmi, a czyniłem to przez wzgląd na Baloyne'a, waliły się po pięciu minutach, podczas gdy on umiał mleć z nimi plewy godzinami - Bóg raczy wiedzieć, po co! Nigdy go jakoś wręcz o to nie spytałem, a teraz okazało się, że owe kontakty dały owoce, bo podczas lustrowania kandydatów na stanowisko naukowego kierownika Projektu wyjaśniło się, iż wszyscy, ale to wszyscy doradcy, rzeczoznawcy, członkowie, wraz z przewodniczącymi i czterogwiazdkowymi generałami, jednej tylko Saloyne'a chcieli i jemu tylko ufali.On resztą, jak wiem, wcale się do objęcia tego stanowiska nie pali.Był dostatecznie rozumny, aby pojąć, że prędzej czy później konflikt, i to diabelnie przykry, między tymi dwoma środowiskami, które miał funkcją swą połączyć, jest nie do uniknięcia,Wystarczyło przypomnieć sobie a propos historią projektu Manhattan oraz losy ludzi, którzy nim kierowali na stanowiskach uczonych, a nie generałów.Podczas kiedy drudzy po prostu awansowali i mogli spokojnie wziąć się do pamiętników, pierwszych z dziwną regularnością spotykało “wypędzenie z obu Światów” - polityki i nauki.Baloyne zmienił zdanie dopiero po rozmowie z prezydentem.Nie przypuszczam, aby dał się omamić jakimkolwiek argumentem Po prostu sytuacja, w której prezydent prosił go, a on prośbę tę mógł spełnić, miała dlań dostateczną wartość, aby zaryzykował największą stawkę - całej własnej przyszłości.Zresztą tutaj już popadam w ton pamfletu, bo poza wszystkim innym musiała być dlań istotnym bodźcem ciekawość.Pewną rolę grało i to, ze odmowa przypominałaby stchórzenie, a stchórzyć pełną tego świadomością może tylko człowiek, któremu na co dzień wszelki lęk jest obcy.Lękliwy, niepewny nie znajdzie odwagi, aby się aż tak przeraźliwie obnażyć, niejako potwierdzając przed samym sobą takie tyś wiodący swej natury.Jeżeli jednak desperacja tego rodzaju miała swój udział w jego decyzji, okazał się na pewno właściwym człowiekiem na owym możliwie najniewygodniejszym miejscu całego Projektu,Opowiadano mi, że generał Easterland, pierwszy administracyjny szef MAVO, do tego stopnia nie umiał dać sobie z nim rady, że własnowolnie ustąpił te swego stanowiska, Baloyne zaś roztoczył wokół siebie atmosferę i opinię człowieka łaknącego przede wszystkim ucieczki z Projektu i tak głośno marzył o tym, by Waszyngton przyjął jego dymisję, że następcy, Easterlanda, pragnąc uniknąć nieprzyjemnych rozmów na szczycie, ustępowali mu, jak mogli.Kiedy poczuł się pewniej w siodle, sam wystąpił z wnioskiem o przyłączenie mnie do Rady Naukowej; groźba dymisji nie była już nawet potrzebna.Spotkanie nasze odbyło się pod nieobecność reporterów i fleszów: zrozumiałe przecież, że o żadnej publicity nie mogło być i mowy.Wysiadając na dachu l z helikoptera, widziałem, że naprawdę był wzruszony.Próbował mnie nawet uściskać (czego nie znoszę).Jej go świta trzymała się w pewnej odległości; przyjmował mnie trochę jak władca udzielny i miałem wrażenie, że obaj jednakowo odczuwamy nieodjemną śmieszność tej sytuacji.Na dachu nie było ani jednego człowieka w mundurze; przemknęła mi myśl, że to Baloyne ukrył ich troskliwie, aby mnie nie zrażać, ale pomyliłem się - tylko w rozmiarach jego władzy, co prawda: usunął ich bowiem z całego terenu swej jurysdykcji, jak się potem wyjaśniło.Na drzwiach jego gabinetu ktoś wypisał kredką do Ust, ogromnymi literami: COELUM.Mówił do mnie, rzecz jasna, bez przerwy, a rozpromienił się oczekująco, kiedy, jak nożem ucięta, świta została za drzwiami i spojrzeliśmy sobie w oczy - sami.Dopóki patrzyliśmy na siebie z sympatią czysto, aby , tak rzec, zwierzęcą, nic nie zamącało harmonii spotkania.Później jednak zacząłem wypytywać Baloyne'a o pozycję Projektu wobec Pentagonu i administracji - a konkretnie o rozmiary swobody dysponowania ewentualnymi wynikami prac.Próbował, choć bez przekonania, posłużyć się owym monumentalnym dialektem, którego używa departament stanu, więc okazałem mu więcej złośliwości, niż chciałem, przez co zapanowało między nami lekkie napięcie, zmyte dopiero czerwonym winem (Baloyne musi pić wino) podczas obiadu.Pojąłem później, że wcale nie zaraził się urzędowością, lecz mówił sposobem, który pozwala największą ilość dźwięków wyposażyć w minimum treści, bo jego gabinet naszpikowany był podsłuchem, który stanowił elektroniczny farsz wszystkich bodaj budynków z pracowniami i laboratoriami włącznie.Dowiedziałem się o tym dopiero po kilku dniach od fizyków wcale owym faktem nie przejętych; uważali to za stan naturalny, mniej więcej jak piasek na pustyni.Żaden z nich zresztą na krok się nie ruszał bez małego aparatu przeciwpodsłuchowego i doprawdy jak dzieci cieszyli się tym, że udaremniają tak wszechstronnie roztoczoną nad sobą opiekę.Ze względów humanitarnych, aby tym zagadkowym (nigdym ich na oczy nie ujrzał) funkcjonariuszom, którzy musieli potem wszystko zarejestrowane przesłuchiwać, za bardzo się nie nudziło, przeciwpodsłuchową elektronikę wyłączało się - taki panował obyczaj - przy opowiadaniu kawałów, zwłaszcza niecenzuralnych.Z telefonów jednak - tak mi doradzono - korzystać nie należało w sprawach nie dotyczących umawiania się na randki z dziewczętami pracującymi w administracji.Osób w mundurach ani takich, które przywodzą mundury na myśl, w całym miasteczku nie było, jakem rzekł, ani na lekarstwo.Jedynym nienaukowcem, który brał udział w posiedzeniach Rady Naukowej, był doktor (ale praw) Wilhelm Eeney, najlepiej ubrany człowiek Projektu.Reprezentował doktora Marsleya (który chyba przez przypadek był zarazem czterogwiazdkowym generałem).Eeney wiedział doskonale o tym, że młodsi.zwłaszcza naukowcy usiłują go naciągać, podając sobie jakieś karteczki z tajemniczymi wzorami i szyframi albo spowiadając się wzajemnie - gdy niby go nie spostrzegli - z niesłychanie radykalnych poglądów.Kanały, które mu urządzano, przyjmował z anielskim spokojem, cudownie też umiał się zachować, gdy ktoś w kantynie hotelowej pokazywał mu nie większy od zapałki nadajniczek z mikrofonem, wydłubany spod kontaktu w mieszkalnym pokoju.Wszystko to razem ani trochę mnie nie bawiło, choć mam raczej duży gruczoł humoru
[ Pobierz całość w formacie PDF ]