[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale stary redaktor przeczyta z zachwytem mały wierszyk koślawo napisany i poprawiwszy zbyt garbate słowo „wielbłąt” na właściwego „wielbłąda” — wydrukuje.Natomiast patrzy od razu podejrzliwie na słowa tak wypolerowane, jak wypolerowane rondle, albo na cały ogród słów, w którym ukrywa się chytry szatan, ich autor, który nigdy nie spoczywa.I pisze, i pisze, i pisze… I tak będzie pisał do skończenia świata, który też opisze i przyniesie do redakcji, aby mu to wydrukować w rubryce: Z ostatniej chwili.Konkurs łgarstwaW Paryżu urządzono konkurs na najbardziej nieprawdopodobne łgarstwa.Zjawił się jakiś wyborny szesnastoletni młodzieniec, który w kozi róg zapędził najstarszych wyjadaczów i wziął nagrodę wśród wielkiego entuzjazmu zgromadzonych.Wymyślił taką jakąś historię, że ludziom włosy stawały na głowie i zadrżeli w zahartowanych na największej bladze sercach.Dzielnemu temu młodzieńcowi wróżą wszyscy znakomitą przyszłość w polityce lub w literaturze.Patrzono na niego z zachwytem i zazdrością.Nikt nie napisał, że młodzieniec, tak świetnie umiejący łgać na poczekaniu, skończyć może jako pierwszorzędny adwokat, powszechnie natomiast wykrzyknięto:— To będzie wielki poeta!Poezja, uwielbiona z tej strony, wygląda dość podejrzanie.Ponieważ konkurs na wielkie i najgrubsze łgarstwo miał nadzwyczajne powodzenie, będzie pewnie naśladowany i w Warszawie i wtedy dopiero okaże się jawnie, że nagrodzony paryski młodzieniec jest w tym fachu partaczem i amatorem, bo na tym terenie możemy okazać się mistrzami.Konie jakoś w ostatnich czasach zawodzą, tenisiści idą śladem koni, piłka nożna okulała, narciarzom niezbyt się szczęści.Należałoby spróbować z improwizowanym łgarstwem i zaćmić wszystkie nacje.Można by złożyć ekipę wyborową i objechać cały świat, który zakryłby bladą twarz ręką i zakrzyknął:— Heu, me miserum! Nikt tak zełgać nie potrafi!Na czele ekipy trzeba postawić starego, dziennikarskiego wygę, co redaguje gazety w sezonie letnim, jako pierwszorzędnego trenera.Ten dałby im łup nią! O członków świetnego zgromadzenia nie byłoby trudno.Na pierwsze zawołanie stawiłyby się mnogie tysiące starych i młodych, smutnych i wesołych ludzi z nieprzebraną fantazją, z niebywałą wprawą, którzy bez najmniejszego przygotowania umieliby opowiedzieć najdziksze historie, oszalałe historie, potworne opowieści, najstraszliwsze bajdy.Ten, co kiedyś przed laty w jednej gazecie opowiedział przedziwną awanturę o tym.jak to niedźwiedzica, znalazłszy w lesie zgubione dziecko, wykarmiła je własną piersią, a kiedy zachorowało, podrzuciła je w najbliższym miasteczku pod domem starego, poczciwego doktora, zasromałby się.Ten, co przerażonym czytelnikom opowiadał czarno na białym, że w Patagonii żyje taki dziwny twór, ni pies, ni wydra, ale bardziej podobny do kozy, co ma dwie głowy na jednym karku, a kiedy znajdzie jedzenie, obie głowy warczą na siebie z wściekłości — zostałby pognębiony.Nieprzebrana fantazja żywię w narodzie.Z radosnym czasem czytam zachwytem wspaniałe historie, które dobrzy ludzie odczytują ze łzami na poczciwych oczach, kiwając głowami nad dziwacznością tego świata.Czyż nie śliczna to była historia gazeciarska o jednym wielorybie, wielkim łajdaku, w którego brzuchu znaleziono tonę najczystszego bursztynu? Albo o takiej staruszce, co miała sto trzydzieści kotów i najstarszemu z nich zapisała w testamencie milion dolarów? Albo o takim Murzynie, co — łobuz jeden! — z nagłego przestrachu przez jedną noc tak pobielał, że go własna czarna maleńka rano nie poznała? Albo o takim połamańcu, co nagle ozdrowiał, nałożywszy radiowe słuchawki, bo w antenę wyrżnął dobroczynny, łagodnie przeczyszczający pieron? Takich cudownych historyj można każdego lata przeczytać tysiąc i jedną, wedle rachunku Szecherezady, cudnie łżącej.Znam się cokolwiek na tym, przez całe bowiem moje życie miałem do czynienia z dziennikarstwem.Ba! W zaraniu mojej młodości, jakieś osiemdziesiąt czy dziewięćdziesiąt lat temu, kiedy potrząsałem lwią grzywą i wydawałem na świat dzikie okrzyki radości, praktykowałem w jednym wielkim piśmie, które od tego czasu zaczęło gwałtownie tracić abonentów.Wtedy to, trochę z psich figlów, a trochę z racji tak zwanego „wierszowego”, wysmażyłem do uroczystego numeru wielkanocnego potworną bujdę o „święconym u Beduinów”.Oznajmiłem w niej osłupiałym Polakom, że smagły ten, nigdy nie kąpiący się, a rycerski szczep czyni sobie na Wielkanoc pisanki ze strusich jajeczek, które maluje na szkarłatno (!), przy czym szeik, brodaty ich generał, odśpiewuje coś podobnego do polskiej kolędy, której go ongi nauczył Emir Rzewuski.Ludzie płakali rzewnymi łzami, czytając to łajdactwo, ponieważ zaś historia była śliczna i wybornie „okolicznościowa”, przedrukowały ją skwapliwie wszystkie prowincjonalne pisma.Najcudowniejsze zaś było to, że po roku przedrukowało ją moje własne pismo, wyciąwszy ją z jakiegoś obrazkowego tygodnika.— Nu? — jak mówi jeden mędrzec
[ Pobierz całość w formacie PDF ]