[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Moje gratulacje, poruczniku.- Jutro możesz dostać nowiusieńką parę.Ale uznałem, że na dziś te zupełnie wystarczą.Zaraz cię stąd zabieram.Umieścimy cię w rezy­dencji księcia, mojego ojca, ponieważ jutro o świcie zaczynamy pracę.Koudelka pomacał czerwone prostokąty.- Czy należały do pana?- Kiedyś tak.Mam nadzieję, że nie przyniosą ci mojego pecha.Noś je na zdrowie.Koudelka podziękował, kiwając głową.Najwyraźniej uznał gest Vorkosigana za niezwykle znaczący, tak ważny, że zabrakło mu słów.Jednakże obaj mężczyźni rozumieli się doskonale.- Chyba nie chcę nowych naszywek.Ludzie pomyśleliby, że je­szcze wczoraj byłem podporucznikiem.Później, leżąc w cieple w mrocznym pokoju Vorkosigana, Cor­delia coś sobie przypomniała.- Co powiedziałeś o mnie cesarzowi?Vorkosigan poruszył się obok niej i czule okrył kołdrą nagie ra­mię Cordelii, przytulając ją do siebie.- A, to! - zawahał się.- Ezar wypytywał mnie o ciebie podczas naszej kłótni w kwestii Escobaru.Sugerował, że pod twoim wpływem zmieniłem się na gorsze.Nie wiedziałem wtedy, czy jeszcze kiedykol­wiek cię zobaczę.Spytał, co w tobie widzę.Odparłem.- ponownie urwał, po czym dokończył nieśmiało.- Że jesteś jak źródło, tryskają­ce honorem.- To dziwne.Nie czuję się pełna honoru czy czegokolwiek in­nego - może poza totalnym zagubieniem.- Oczywiście, że nie.Źródła nie zatrzymują nic dla siebie.KONIECPOSTLUDIUMPO WALCEStrzaskany statek wisiał w przestrzeni - czarna bryła pośród ciem­ności.Wciąż się obracał, powoli, niedostrzegalnie dla oka; je­den koniec przesłonił i połknął jasny punkcik gwiazdy.Światła ekipy ratunkowej tańczyły na wypalonym szkielecie.Jak mrówki rozszarpujące martwą ćmę, pomyślał Ferrell.Padlinożercy.Westchnął z żalem wprost w przedni ekran obserwacyjny i wyo­braził sobie statek takim, jakim był zaledwie kilka tygodni wcześniej.W jego myślach wrak przybrał dawne kształty - krążownik, roziskrzo­ny feerią wesołych światełek, które zawsze przywodziły mu na myśl nocne przyjęcie na drugim brzegu czarnego jeziora.Natychmiast reagujący na polecenia umysłu skrytego pod hełmem pilota, który sprawiał, że człowiek i maszyna przenikali się nawzajem i zlewali w jedno.Smukły, zgrabny, funkcjonalny.Już nie.Zerknął na pra­wo i odruchowo odchrząknął.- Cóż, medtechniczko - powiedział, zwracając się do stojącej obok kobiety, tak samo jak on wpatrującej się w milczeniu w ekran.- Zaczniemy od tego miejsca.Chyba powinienem zainicjować pro­gram poszukiwawczy.- Tak, proszę to zrobić, pilocie.Przemawiała szorstkim altem, stosownym dla jej wieku, który Ferrell oceniał na jakieś czterdzieści cztery lata.Kolekcja cienkich srebrnych szewronów - każdy oznaczał pięć lat służby - połyskiwała imponująco na lewym rękawie ciemnoczerwonego munduru escobarskich wojskowych służb medycznych.Jej ciemne włosy, przycięte krótko nie ze względu na modę, lecz łatwość utrzymania, zaczynały już siwieć, ciężkie biodra znamionowały dojrzałą kobiecość.Najwy­raźniej była weteranką.Rękawa Ferrella nie ozdabiał jeszcze nawet jeden roczny pasek, zaś jego biodra oraz cała sylwetka zachowały wciąż młodzieńczą wiotkość.Ale była tylko techniczką, upomniał się w duchu, nawet nie le­karką, on natomiast miał stopień pilota-oficera.Jego wszczepy ner­wowe i szkolenie biosprzężeniowe - wszystko było gotowe do działa­nia.Miał dyplom, licencję i zdał wszystkie egzaminy - o trzy dni za późno, by wziąć udział w walkach, ochrzczonych obecnie mianem Wojny Studwudziestodniowej, choć w rzeczywistości od chwili, gdy czoło barrayarskiej floty inwazyjnej wtargnęło w escobarską prze­strzeń, do momentu, kiedy ostatnie niedobitki umknęły przed kontratakiem, tłocząc się w wylocie tunelu przestrzennego niczym zwierzęta kryjące się w norze, minęło zaledwie sto osiemnaście dni i niecała godzina.- Chce pani zaczekać na wyniki? - spytał.Potrząsnęła głową.- Na razie nie.Przestrzeń wewnętrzna została przez ostatnie trzy tygodnie dość dokładnie przeczesana.Wątpię, byśmy natrafili na coś w ciągu czterech pierwszych nawrotów, choć dobrze jest dzia­łać dokładnie.Muszę jeszcze uporządkować kilka rzeczy w moim warsztacie, a potem chyba się zdrzemnę.Przez parę ostatnich mie­sięcy mój departament miał pełne ręce roboty - dodała przeprasza­jąco.- Rozumiesz, brakuje nam ludzi.Proszę, wezwij mnie, jeśli co­kolwiek dostrzeżesz.Jeśli to tylko możliwe, wolę sama obsługiwać promień naprowadzający.- Nie ma sprawy - okręcił się wraz z krzesłem, sięgając do konso­li komunikacyjnej.- Na jaką minimalną masę mam nastawić alarm? Co powiesz na czterdzieści kilo?- Osobiście wolę kilogram.- Kilogram! - spojrzał na nią ze zdumieniem.- Żartujesz?- Żartuję? - odpowiedziała mu spojrzeniem i nagle zrozumia­ła.- Ach, rozumiem.Myślałeś o całych.potrafię dokonać identyfi­kacji, dysponując bardzo małymi fragmentami ciała.Chętnie zbie­rałabym nawet jeszcze mniejsze, ale jeśli zejdzie się poniżej kilogra­ma, pojawia się zbyt wiele fałszywych alarmów - meteory i inne śmie­cie.Kilogram wydaje się rozsądnym kompromisem.- Brrr.- Posłusznie nastawił jednak sondy na minimalną ma­sę jednego kilograma i skończył wprowadzać program poszuki­wawczy.Medtechniczka pozdrowiła go skinieniem głowy i wycofała się z ciasnej kabiny kontrolno-nawigacyjnej.Staroświecki statek kurier­ski został ściągnięty z orbity złomowej i pospiesznie odremontowa­ny.Z początku zamierzano przerobić go na osobisty jacht urzędni­ka średniej klasy - funkcjonariusze wyższych klas, którym się spieszy­ło, mieli monopol na nowe statki - ale, podobnie jak Ferrell, statek był gotów zbyt późno, by uczestniczyć w wojnie.I tak się spotkali, pi­lot i jego pierwszy statek, aby wspólnie wypełniać nudne obowiązki, które Ferrell w skrytości ducha uważał za godne inżyniera - żeby nie posuwać się w lekceważeniu zbyt daleko.Pożegnał wzrokiem bitewne szczątki na przednim ekranie - kon­strukcja nośna statku sterczała niczym kości spod zmartwiałej skóry - i pokręcił głową na widok takiego marnotrawstwa.Następnie, z lek­kim westchnieniem zadowolenia, zsunął w dół hełm, by dotykał sre­brzystych kręgów na jego skroniach i nad czołem, przymknął oczy i przejął kontrolę nad swym własnym statkiem.Przestrzeń rozciągała się wokół niego, bezkresna niczym morze.Był teraz statkiem, rybą, trytonem; uwolniony od konieczności oddychania, nieograniczony, nieczuły na ból.Odpalił silniki, jakby ogień trysnął z jego palców i rozpoczął powolny lot po skręconej spirali poszukiwawczej.Medtechniczko Boni? - rzucił do interkomu, wywołując jej ka­binę.- Chyba mam tu coś dla pani.Boni pojawiła się na ekranie, przecierając dłonią zaspane oczy.- Tak szybko? Która godzina? Och, musiałam być bardziej zmęczo­na, niż myślałam.Już idę.Ferrell przeciągnął się i nie wstając z fotela wykonał serię ćwiczeń relaksacyjnych.To była długa, nudna wachta.Powinien czuć głód, lecz to, co widział na ekranach, skutecznie zniszczyło jego apetyt.Po chwili pojawiła się Boni, wsunęła się na fotel obok niego.- To rzeczywiście coś dla mnie - odkryła tablicę kontrolną ze­wnętrznego promienia naprowadzającego i rozprostowała palce, rozpoczynając ostrożny manewr.- Owszem, nie było co do tego większych wątpliwości - przy­taknął, odchylając się do tyłu i obserwując uważnie, co robiła.- Cze­mu używa pani tak słabych promieni prowadzących? - spytał cieka­wie, zauważywszy niski poziom mocy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •