[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Nikogo tu nie ma - szepnął Kartr.Nie był w stanie wyjaśnić, dlaczego szeptał, jednak uczucie, iż byli obserwowani, przeważyło.Nawet w głębokim cieniu rzucanym przez otaczające ich budynki, skradali się chyłkiem pod murami, bojąc się zbudzić - co? - nie wiedzieli.Przy fontannie pierwszy raz ośmielili się opuścić cień i podeszli do jej basenu.Przez rozbryzgiwaną wodę i jej blask zobaczyli centralną kolumnę fontanny.Na jej szczycie stała jakaś figura - większa od normalnych rozmiarów człowieka, chyba że mieszkańcy tej ziemi byli gigantami.Nie wykonano jej ze znanego im kamienia, lecz z białego, świetlistego materiału, na którym czas nie pozostawił swego śladu.Kiedy zobaczyli ją w całej okazałości, przystanęli zdumieni.Była to postać dziewczyny.Uniosła ramiona nad głową, a grzywa gęstych włosów swobodnie opływała jej zgrabną sylwetkę.W dłoniach dzierżyła doskonale znany im symbol - pięcioramienną gwiazdę.To z jej wierzchołków tryskała woda.Dziewczyna nie była Bemmy - była równie ludzka Jak oni.- To Ionate - Duch Źródlanego Deszczu - Kartr wegnał w głąb swej pamięci przywołując starą legendę, zapamiętaną z dzieciństwa spędzonego na nie istniejącej już Planecie.- Nie, to przecież Xyti Mrozu! - Rolth także miał swe wspomnienia wywodzące się z mroźnej i ciemnej planety.Przez sekundę patrzyli sobie w oczy niemal z gniewem, aż roześmiali się.- To mogą być obie naraz albo żadna z nich - zasugerował Rolth.- Ci ludzie mogli mieć swoje własne duchy piękna.Jedno jest pewne: sądząc po jej włosach i oczach, na pewno nie pochodzi z Falthar.Natomiast patrząc na jej uszy, nie można stwierdzić, że jest twoją krewną.- Tylko dlaczego wydaje się tak znajoma? I ta gwiazda…- To pospolity symbol - widziałeś go setki razy, na setkach najróżniejszych światów.Nie, to ja mam rację.Ona jest ideałem piękna, o czym sami możemy się przekonać, nawet jeśli to tylko wytwór wyobraźni jej twórcy.Dość niechętnie opuszczali dziedziniec z fontanną i przeszli na szeroką aleję prowadzącą prosto do centrum miasta.Raz po raz trafiali na nieprzetłumaczalne napisy pojawiające się w powietrzu przed budynkami, które mijali.Przechodzili obok sklepów wypełnionych towarami, których przeznaczenia nie potrafili się domyślić.Nagle Kartr chwycił Roltha za ramię i szybko wciągnął go do jednego z przedsionków.- Robot! - Wargi sierżanta niemal dotykały ucha towarzysza.- Chyba jest na patrolu!- Możemy go rozpracować?- To zależy od typu.Musieli działać mając na uwadze przeszłe doświadczenia.Wiedzieli, że patrole robotów stanowiły śmiertelne zagrożenie.Te, które znali, nie dawały się opanować, o ile nie skróciło się im obwodów.W innym przypadku zmiatały z powierzchni wszystko, co stanęło na ich drodze lub nie zareagowało właściwie na zakodowane pytanie.Tego właśnie obawiali się na lądowisku, a teraz mogło stanowić jeszcze większe zagrożenie, kiedy nie mogli ratować się szybką ucieczką na szalupie.- Zależy, czy to miejscowy typ, czy…- Opanowany przez tego Arcturianina? - przerwał mu Rolth.- Tak, jeśli to on go tu sprowadził, wiemy jak sobie z nim poradzić.Ale jeżeli jest miejscowy…Przerwał na dźwięk metalu uderzającego o kamień.Kartr wyprostował się i skierował światło latarki ponad ich głowami.Przedsionek, w którym się znajdowali, nie był zbyt wysoki, z niewielkim nawisem.Tuż nad nim widać było niewielkie okno.Na jego widok zaczął obmyślać plan.- Do środka - powiedział Rolthowi.- Spróbuj dostać się na drugie piętro i wejdź przez parapet.Ja ściągnę na siebie uwagę robota i dopadnę go z góry.Rolth zniknął w ciemnościach, które były jego żywiołem.Kartr oparł się o framugę drzwi.Uznał, że trzeba się przygotować na pogoń, więc starał się opanować skurcz w żołądku.Gdyby ten robot dotarł na parapet przed Rolthem, lub gdyby jemu, Kartrowi, nie udało się uniknąć pierwszego ataku… Na szczęście nie musiał czekać zbyt długo i rozważać najgorszych możliwości.Widział robota.Dostrzegł go pod ścianą na końcu budynku.Migające światła odbijały się od jego metalowego korpusu.Sierżant był już pewien, że maszyna nie przypominała innych, poznanych w galaktycznych miastach.Półkolista kopuła osłony głowy, pajęcza szczupłość kończyn, pełna wdzięku płynność ruchów, doskonale pasowały do otaczającej go architektury.Sunął pewnie i bez pośpiechu.Przystawał przy każdym wejściu oświetlając je cienkim snopem światła.Najwyraźniej wykonywał rutynowy przegląd bezpieczeństwa budynku.Kartr odetchnął z ulgą.Rolth siedział już na parapecie, wysoko, poza zasięgiem wzroku robota.Gdyby tylko mógł mieć pewność, że konstrukcja maszyny odpowiadała generalnym zasadom i można go obezwładnić przez zwarcie obwodów głowy.Jednak kiedy strażnik dotarł do następnego wejścia, zawahał się na moment.Kartr zesztywniał.Mogło być gorzej niż się spodziewał.Robot miał jakiś dodatkowy zmysł.Było pewne, że maszyna wyczuwa ich obecność.Nie błysnęło żadne światło.Stał nieruchomo, jakby zastanawiając się przed podjęciem decyzji.Może przekazywał sygnał alarmowy do jakiejś zakurzonej kwatery? Poruszył ręką.- Kartr!Rolth nie musiał go ostrzegać.Sam dostrzegł znajomy kształt w dłoni strażnika.Rzucił się w tył na plecy ślizgając po gładkiej podłodze hallu.Kątem oka dostrzegł błysk ognia z płomiennej kuli w miejscu, gdzie stał jeszcze przed niecałą sekundą.Jedynie wytrenowane mięśnie i szósty zmysł zwiadowcy uchroniły go przed usmażeniem się w jej wnętrzu.Roztrzęsiony, przewrócił się na brzuch i przeczołgał w głąb pomieszczenia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]