[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przez otwartą bramę do gompy wpadła wielka sfora psów.Kapłani karmili je.Psów było więcej, niż Shan kiedy­kolwiek widział w jednym miejscu.Doliczył się co najmniej trzydziestu, a następne wciąż jeszcze wbiegały przez bramę.Sierżant Feng zaklął i opadł na ławę obok Shana, nie odrywając wzroku od zwierząt.Trzy wielkie czarne mastyfy, z ro­dzaju tych, których pasterze używają do obrony przed wilka­mi, czaiły się w cieniach, jak gdyby wyczuwając, że Feng i Shan są intruzami.Feng sięgnął po pistolet.- Ach, nie! - zawołał na ten widok jeden z mnichów.Po­spiesznie stanął między Fengiem a psami.- One są pod na­szą ochroną - powiedział błagalnym tonem.- Należą do gompy.Przychodzą z całego Tybetu, żeby być z nami.- Cholerne kundle - warknął sierżant.- Tam, skąd pocho­dzę, hoduje się je na żarcie.Mnich spojrzał na niego ze zgrozą.- One są jednymi z nas.Tymi, którzy pamiętają.Dlatego tu przychodzą.- Którzy pamiętają? - zapytał Shan.- Upadłymi kapłanami - wyjaśnił mnich.- Psy są wciele­niem kapłanów, którzy złamali śluby.Mówił jeszcze, kiedy na schodach pojawił się Yeshe z chandzoe.Ktoś z drugiego końca dziedzińca krzyknął gniewnie w jego stronę.Chandzoe położył mu dłoń na ramieniu, jakby chciał dodać mu otuchy.Mnich na schodach wciąż stał, zwra­cając ku Yeshemu swą mudrę.Dopiero teraz Shan ją rozpoznał.Była to mudra wybacze­nia.Po plecach przemknął mu zimny dreszcz.Spojrzał na Yeshego, jak gdyby widział go po raz pierwszy.Jakiż był śle­py.Wypytał go o wszystko na jego temat - wszystko z wyjąt­kiem kwestii najważniejszej.Dwie godziny później byli na szczycie przełęczy, tak wyso­ko, że gwiazdy na dalekim horyzoncie ścieliły się w dole.Shan w sennym otępieniu marzył, by uczucie unoszenia się nad zie­mią trwało, dopóki nie dopłyną do świata, gdzie rządy nie kła­mią, gdzie więzienia są dla przestępców, gdzie ludzie nie giną duszeni kamykami.Do jego świadomości przeniknął cichutki grzechot dobie­gający z tylnego siedzenia.Yeshe miał różaniec.Godzinę później, przy skrzyżowaniu u wylotu doliny Lhadrung, położył dłoń na ramieniu Fenga.- Jedź na lewo.- Zmyliłeś drogę, towarzyszu - mruknął sierżant.- Kosza­ry są na prawo.Jeszcze godzinka i będziemy w łóżkach.- Na lewo, na teren robót Czterysta Czwartej.- Nadrobimy cholerny szmat drogi - zaprotestował Feng.- Ale tam właśnie jedziemy.Feng zahamował za skrzyżowaniem.- Będzie prawie północ, zanim tam dotrzemy.Nikogo tam nie ma.- To zwiększa szansę.- Szansę?- Spotkania ducha.Feng wzdrygnął się.- Ducha?- Chcę go zapytać, kto go zabił.Feng włączył światło w kabinie i przyjrzał się Shanowi, jak gdyby licząc na jakiś znak, że miał to być żart.Shan z kamienną twarzą odwzajemnił spojrzenie.- Boisz się ducha, sierżancie?- Jak cholera - odpalił, zbyt głośno, Feng.Szarpnął dźwi­gnię biegów i zawrócił wóz.Osiemset metrów przed mostem Shan kazał Fengowi wy­łączyć światła.Zatrzymali się tuż przy wjeździe na most.Te­ren robót Czterysta Czwartej wyglądał jak wymarły.Feng wysiadł i natychmiast wyciągnął pistolet.Shan bez słowa ru­szył w stronę góry.Po trzydziestu krokach obejrzał się i zoba­czył, że Feng krąży wokół samochodu niczym wartownik.Przystanął na końcu mostu Tana i spojrzał w niebo, wciąż jeszcze przejęty nabożną czcią.Zdawało mu się, że gdyby wy­ciągnął rękę, dotknąłby gwiazd.Czuł, że drżą mu kolana.Korytem nowej szosy dotarł do kopczyka znaczącego miej­sce zamordowania Jao i usiadł na głazie.Powietrze trwało nieruchomo.Była to pora, kiedy jungpo grasował po powierzch­ni ziemi.Była to pora, kiedy bóstwo opiekuńcze zadawało cio­sy.Shan zreflektował się, że trzyma dłoń na kieszeni, w któ­rej schował zwitek papieru z zaklęciem, które przywołało Tamdina.Jak brzmiały słowa mantry, którą powtarzał u Khordy? OM PADME TE KRID HUM PHAT.Gdzieś z tyłu potoczył się kamyk.Serce skoczyło mu do gardła, gdy obok niego pojawił się cień.Był to Yeshe.- To była noc taka jak ta - odezwał się Shan, próbując się uspokoić.- Prokurator Jao został przywieziony na most.Ktoś tu był.Ktoś, kogo znał.- Wciąż tego nie rozumiem.Dlaczego tutaj? - zapytał Yeshe.- To takie odludzie.- Właśnie dlatego.Ta droga prowadzi donikąd.Nie trzeba się obawiać, że jakiś przechodzień coś zobaczy.Łatwo uciec.- A jednak to nie było wszystko.Góra wciąż nie wydała swojego sekretu.- Więc poszli sobie z Jao na spacer - stwierdził Yeshe.- Żeby popatrzeć na gwiazdy?- Żeby porozmawiać.Na osobności.Ktoś został na dole.- Kierowca.- Jestem tu z Jao - powiedział Shan, wczuwając się w rolę mordercy, który zwabił Jao w to miejsce.- Sprowadziłem go tutaj, obiecując, że zdradzę mu jakiś sekret.Ale nagle coś go zaskakuje.Stukot kamienia.Brzęk metalu.W ostatniej chwi­li wyczuwa za plecami napastnika i odwraca się, żeby ode­przeć jego atak.Zmaga się z nim wystarczająco długo, by ze­rwać ozdobę z jego kostiumu.- Wstał z kamieniem w dłoni, odgrywając tę scenę.- Wtedy ja chwytam kamień i uderzam go od tyłu.- Z całej siły cisnął kamień na ziemię.- Układam go prosto, opróżniwszy jego kieszenie z wszystkiego, co po­zwoliłoby go zidentyfikować.Wtedy Tamdin używa swego ostrza.- Tak więc jest dwóch morderców.- Teraz tak sądzę.Jao nie przyszedł tu z kimś w kostiu­mie demona.Przyszedł z przyjacielem, który umówił się z de­monem.- Zrobił krok w tył, wracając do roli.- Nie chcę tego oglądać.- Ruszył ku przepaści.- Nie chcę, żeby prysnęła na mnie krew.Podchodzę do krawędzi urwiska i wyrzucam to, co wyjąłem mu z kieszeni.- Podniósł kamień i stanął na skraju przepaści.Wyciągnąwszy rękę nad pustką, otworzył dłoń.- Powiedziałeś mi, dlaczego wydalono cię z uniwersytetu - powiedział po chwili, wciąż zwrócony twarzą ku otchłani [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •