[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Niemożliwe.Tak też było.Teoretycznie moglibyśmy wprawdzie próbować podjeżdżać nabezpieczny dystans kolejno od jednej wieżyczki do drugiej i niszczyć je przy uży-ciu ręcznie sterowanych miotaczy.Ale było więcej niż pewne, że obcy odpowie-dzą wystrzeleniem w nas czarnych automatów.Nie możemy sobie pozwalać naluksus odblokowanych celowników.Nie.Na dobrą sprawę istniało jedno jedyne rozwiązanie, dające nie gwaran-cję, ale przynajmniej jakie takie prawdopodobieństwo powodzenia.Mianowiciezdobyć jedną czarną pigułę i  pokazać ją neuromatowi, aby ten zapisał jej cha-rakterystykę w programach miotaczy.Zauważyłem, że strefa po jej przekroczeniudziała z pewnym opóznieniem rzędu dziesiątych sekundy.Za mało dla ludzi, na-wet dla nas, ale aż nadto dla neuromatu.Proste.Rzec można, dziecinnie proste.Tylko wyjść, wziąć pod pachę jedną pigułę, przynieść do kabiny i zaprezento-wać ją komputerom.Ale chciałbym widzieć tego, kto to zrobi.Kto znalazłszy sięw strefie zerowej nie zapomni natychmiast, po co tam poszedł.121 Zaraz, zaraz.Jak powiedziałem? %7łe chciałbym tego kogoś zobaczyć?Nic trudnego.Zobaczę go.I to zapewne niebawem.Jak tylko skończy się taciuciubabka i będę mógł zerknąć do lustra. Bierz ster  rzuciłem do Rivy.Usłuchał, nie pytając, co chcę zrobić.Wstałem i ruszyłem w stronę studzienki, prowadzącej do grodzi ładunkowych.Zszedłem po drabiniastych uchwytach i poświeciłem reflektorem.Krótki kory-tarzyk, szerokości człowieka w skafandrze, rozdwajał się.Na lewo wejście dokomór energetycznych i stosu.Na prawo przechodziło się przez kilka klatek, uło-żonych tarasowato wzdłuż stopni, a stąd do pojemnika z aparaturą wysięgnika.Zmitrężyłem dobre trzy kwadranse, zanim w stosach zapasowych części, prze-kazników, przetwornic chemicznych i tysięcy innych rupieci znalazłem to, czegoszukałem.Wycofałem się czym prędzej, pozostawiając po sobie bałagan, za jakioberwałbym dobrze po uszach, gdyby rzecz działa się na ćwiczeniach.Ale niebyłem na ćwiczeniach.I nie miałem wcale pewności, czy któremukolwiek z eg-zaminatorów przyszłoby na myśl coś tak paradoksalnie prostego.Zatrzasnąłem za sobą klapę włazu i odszedłem kilka kroków, żeby dostać sięw pole widzenia Rivy.Następnie podniosłem przedmiot, który z takim trudemodnalazłem i poprosiłem, żeby go sobie dobrze obejrzał.Był to stary, niemal muzealny aparat do zdjęć holograficznych.Z archaicznąmigawką.%7łeby ją zwolnić, przyciskało się palcem mały, srebrny guziczek.%7ład-nego zdalnego sterowania, żadnych samoczynnych przekazników, żadnych auto-matów, żadnych sprzężeń.Prościutki, zacny mechanizm, niewrażliwy na wszelkiemożliwe strefy, jako że pozbawiony wszystkiego, co wiązało się z automatycznąłącznością.W normalnych warunkach zadanie można by było, rzecz jasna, powierzyć au-tomatycznym kamerom, którymi najeżony był nasz pojazd.Cóż, kiedy cała po-kładowa aparatura zaczynała fiksować natychmiast lub niemal natychmiast, kiedyto, co tym razem miała zapamiętać, znalazło się w jej polu widzenia.Graniczy-łoby z cudem, gdyby któraś z tych piguł spadła akurat tam, gdzie już przedtemskierowaliśmy obiektywy.Wtedy istotnie w ciągu tych ułamków sekundy, jakiemijały, zanim dochodziło do całkowitego zerwania łączności, aparatura zdążyłabycoś zarejestrować.Ale szczęśliwych przypadków mieliśmy już dość.Trudno liczyć, by powta-rzały się w nieskończoność.Teraz miałem przynajmniej realną szansę.Oczywiście, o ile poradzę sobiez własną łącznością, wewnątrz mojego układu nerwowego.I jeśli kształt czarnegoaparatu wystarczy, aby zaprogramować miotacz.Ale miałem nadzieję, że  pigułynie będą przypominać żadnych ziemskich urządzeń.Odwróciłem się, przygotowałem aparat i, zawiesiwszy go na szyi, ruszyłemwprost w stronę błękitnego kordonu.Palec trzymałem w pogotowiu, na spuściemigawki.Doszedłem do wieżyczki i zrobiłem zdjęcie, obejmując całą jej sylwet-122 kę.Zbliżyłem się jeszcze trochę, zmieniłem ogniskową i sfotografowałem samszczyt, którego koniuszek świecił jak boja.Nie było tam żadnej latarni, szkła czyczegoś w tym rodzaju.Po prostu szpic gładkiego, jakby wykonanego z polero-wanej stali, stożka.Podszedłem jeszcze trochę i zrobiłem powiększenie wycinkajego korpusu.Nawiasem mówiąc, padające z góry błękitne światło było silniejsze,kiedy patrzyło się z daleka niż tutaj, u podnóża konstrukcji.Obszedłem wieżyczkę dokoła, ciągle zbliżając się do niej, wreszcie staną-łem i dotknąłem rękawicą ściany.Nic.Twarda powłoka bez żadnej klapy, włazu,uchwytów czy choćby miejsc oznaczonych inną barwą.Podnóże stożka wcina-ło się w szklisty grunt jak osadzone na głęboko wkopanych fundamentach, choćwidzieliśmy przecież na własne oczy, że mamy do czynienia z konstrukcjami ru-chomymi.Uderzyłem ręką.Głuchy, stłumiony stuk.I cisza.Zaparłem się nogami i natarłem na stożek barkiem, z największą siłą, na jakąbyło mnie stać.Ani drgnął.Zrozumiałem, że nic tutaj nie wystoję.I jeszcze coś.Tu nikogo nie ma.%7ływego ducha.Statek otacza kordon.Ale tworzą go automaty.Zaprogramowane tak, żeby niedopuścić do rozprzestrzenienia się epidemii na powierzchni globu.Gospodarzetutejszego układu słonecznego zostawili je i wynieśli się.Nie było ich w podzie-miach.Nie spotkaliśmy ich na orbicie ani nigdzie po drodze.Nie warowali takżetutaj, gdzie ludzie o sztucznie rozkojarzonych układach nerwowych, w obezwład-nionym, pozbawionym automatów statku, czekali na głodową śmierć.Energia na-gromadzona w zespołach  Proximy dostarczałaby wprawdzie przetwórniom che-micznych składników potrzebnych do syntetyzowania pożywienia jeszcze przezco najmniej dziesięć lat, ale fakt pozostawał faktem.Nie było ich nigdzie.Na całym globie.Porzucili go umyślnie.Zarządzili ostrąkwarantannę, po czym opuścili wszystkie bazy i urządzenia.Wrócą, kiedy będziepo wszystkim.Ogarnęło mnie rozdrażnienie.Moje nerwy znajdowały się w opłakanym sta-nie.Zacisnąłem zęby i zmusiłem się do spokoju.Odszedłem kilka kroków odwieżyczki i stanąłem w miejscu, gdzie Krosvitz uruchomił miotacz.Rozejrzałem się.Po niewidocznej przeszkodzie, która zatrzymała  Phobosa , nie pozostało śla-du.Może działa wybiórczo? Przede mną wznosiło się potężne cygaro statku, głu-che, masywne, celujące zadartym dziobem w granatową noc, w gwiazdy.Nie do-chodził stamtąd żaden głos, jakby cała rakieta była tylko martwym pomnikiemzbudowanym wiele lat temu, aby dać świadectwo ludzkiej tęsknocie i ludzkiejmyśli.Temu wszystkiemu, co nazywamy duchem eksploracji.Pod statkiem gęstniał cień.Na prowadnicach windy migotały błękitnerefleksy.Podejść, wezwać platformę, wjechać do włazu i przywitać się z ludz-mi.Powiedzieć:  jak się macie, piękna dziś noc czy coś w tym rodzaju.123 Wystarczy jednak spojrzeć w lewo lub prawo, aby zdać sobie sprawę, na czymsię stoi.Błękitny kordon trwał nieruchomo jak pluton egzekucyjny, najstraszniej-szy ze wszystkich, bo martwy.Zwiatła kładły się łagodnie na szklistym gruncie,przywodząc na myśl ciche przystanie nad jeziorami.Dalej był tylko granat i odro-binę ciemniejsze postrzępione masywy skał.Czułem się coraz gorzej.Od dobrej chwili stałem bez ruchu.W stronę stat-ku nie wolno mi już postąpić kroku.Tam jest ta strefa.Każdy strzępek nerwówostrzegał mnie przed jej obecnością.Ale stojąc i czekając, nie wiadomo na co,niczego nie osiągnę.Trzeba wziąć się w garść.Odwróciłem się.Chwyciłem oburącz aparat i podniosłem celownik do oka [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •