[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Więc lepiej pokazywać, że się jest sprytnym.– A ty nigdy nie chciałeś zostać kapitanem, Fred?– Ja? Oficjerem? Mam swoją dumę, Nobby.Niech sobie oficjerują na zdrowie ci, co mają powołanie, ale to nie robota dla takich jak ja.Moje miejsce jest między prostymi ludźmi.– Chciałbym, żeby moje też było – mruknął smętnie Nobby.– Popatrz, co rano znalazłem w swojej przegródce na listy.Pokazał sierżantowi kwadratowy kartonik ze złoconymi brzegami.– „Lady Selachii będzie Obecna w Domu dzisiejszego popołudnia od piątej i z przyjemnością powita Towarzystwo lorda de Nobbes” – przeczytał.– Hm.– Słyszałem o tych bogatych starszych paniusiach – mówił przygnębiony Nobby.– Pewnie chce, żebym był dziglakiem, co?– Nie, nie – zaprotestował sierżant, patrząc na najmniej prawdopodobną zabawkę namiętności.– Wiem o takich sprawach od mojego wuja.„W Domu” to znaczy, że podają drinki.To tam wy, z jaśniepaństwa, rozmawiacie.Rozumiesz, Nobby, pijecie, śmiejecie się, dyskutujecie o literaturze i sztukach.– Nie mam żadnych jaśniepańskich ubrań.– I tutaj wygrywasz, Nobby.Mundury zawsze pasują.Dodają nawet klasy.Zwłaszcza kiedy wyglądasz olśniewająco – dodał Colon, ignorując fakt, że Nobby wyglądał raczej pochmurnie, wręcz deszczowo.– Naprawdę? – Nobby rozchmurzył się trochę.– Bo mam więcej takich zaproszeń.Różne karteczki, co wyglądają, jakby ktoś je obgryzał złotymi zębami.Bankiety, bale i takie różne.Colon spojrzał uważnie na przyjaciela.Dziwna, ale natrętna myśl wpadła mu do głowy.– No tak – powiedział.– Kończy się sezon towarzyski, rozumiesz.Nie ma wiele czasu.– Na co?– No wiesz.Możliwe, że wszystkie te bogate kobiety chcą za ciebie wydać swoje córki, dla których to jest sezon.– Co?– Nic nie przebija hrabiego z wyjątkiem diuka, a takich nie mamy.Króla też nie mamy.Hrabia Ankh będzie świetną partią.Tak, łatwiej było to powiedzieć w taki sposób.Gdyby zamienić „hrabiego Ankh” na „Nobby’ego Nobbsa”, zdanie nie brzmiało dobrze.Ale brzmiało znakomicie, jeśli powiedziało się tylko „hrabia Ankh”.Z pewnością wiele kobiet chętnie zostałoby teściowymi hrabiego Ankh, nawet jeśli w tej transakcji dostawały także Nobby’ego Nobbsa.No, w każdym razie kilka kobiet.Nobby’emu błysnęły oczy.– O tym nie pomyślałem – stwierdził.– A niektóre z tych dziewczyn pewno mają trochę kasy?– Więcej niż ty, Nobby.– I oczywiście muszę zadbać, żeby ród Nobbsów nie wygasł.Winien to jestem potomności – dodał w zadumie Nobby.Colon patrzył na niego z dumą, ale i pewną troską, jak szalony naukowiec, który przymocował głowę, potem ściągnął błyskawicę do trzaskających elektrod, a teraz widzi, jak jego dzieło chwiejnym krokiem zmierza do wioski.– O rany.– westchnął Nobby.Wzrok mu się lekko rozogniskował.– Tak.Ale przedtem – przypomniał Colon – ja sprawdzę wszystkie miejsca przy Rzeźniczej, a ty załatwisz te na Flaku.I wracamy do Yardu, robota wykonana, lokal sprzątnięty.Zgoda?– Dzień dobry, panie komendancie – powiedział Marchewa, zamykając za sobą drzwi.– Kapitan Marchewa melduje się na rozkaz.Vimes siedział zgarbiony w swoim fotelu i patrzył w okno.Znowu nadciągała mgła.Już teraz gmach Opery naprzeciwko wydawał się trochę rozmyty.– Tego.Sprawdziliśmy tyle golemów, ile zdołaliśmy, sir – meldował Marchewa, usiłując dyplomatycznie sprawdzić, czy gdzieś na biurku nie stoi butelka.– Niewiele ich było.Znaleźliśmy jedenaście, które same się roztrzaskały albo odcięły sobie głowy, a w południe ludzie zaczęli je rozbijać albo wyjmować im słowa.To niedobrze, sir.W całym mieście leżą porozrzucane kawałki ceramiki.Całkiem jakby ludzie.czekali tylko na okazję.To dziwne, sir.Przecież one tylko pracują i nikomu nie wchodzą w drogę; nie robią ludziom krzywdy.A niektóre z tych, które same się potłukły, zostawiły.no, listy pożegnalne, sir.Pisały, że jest im wstyd i przykro.Wszystkie powtarzały coś o ich glinie.Vimes nie odpowiadał.Marchewa pochylił się trochę w bok, sprawdzając, czy butelka nie stoi przypadkiem na podłodze.– A w Jamie Świdry, w delikatesach, sprzedawali zatrute szczury.Arszenik, sir.Posłałem sierżanta Colona i Nobby’ego, żeby to sprawdzili.To może być zbieg okoliczności, ale nigdy nie wiadomo.Vimes odwrócił się.Marchewa słyszał jego oddech – krótkie, gwałtowne westchnienia, jak u człowieka, który stara się nad sobą zapanować.– Co przeoczyliśmy, kapitanie? – zapytał znużonym głosem.– Sir?– W sypialni jego lordowskiej mości.Jest tam łóżko.Sekretarzyk.Rzeczy na blacie.Stolik przy łóżku.Krzesło.Dywan.Wszystko.Wymieniliśmy wszystko.Je posiłki.Sprawdziliśmy jedzenie, prawda?– Całą spiżarnię.– Całą? W tym możemy się mylić.Nie rozumiem, w jaki sposób, ale możemy.Są pewne dowody, leżące teraz na cmentarzu, które sugerują, że się mylimy.– Vimes niemal warczał.– Co jeszcze pozostało? Tyłeczek twierdzi, że na ciele nie ma żadnych śladów.Coś musiało pozostać.Dowiedzmy się jak, a jeśli będziemy mieli szczęście, odkryjemy również kto.– Więcej niż ktokolwiek inny oddycha powietrzem w pokoju, sir.– Przenieśliśmy go do innej sypialni! Nawet gdyby ktoś, sam nie wiem, gdyby pompował truciznę, to przecież nie mógłby przejść do innego pokoju, kiedy my patrzymy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]