[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wolny od tego, by pozostać na zawsze w tym pokoju, tak długo, jak tylko byłbym tu zapraszany, nawet tolerowany, czy gdyby pozwolono mi tu przebywać bez względu na towarzyszące temu warunki.Znów ujrzałem tego śmiertelnego chłopca.Nie spał już, lecz klęczał przy boku Armanda, a rękoma obejmował jego szyję.Dla mnie był to obraz miłości.Nie miłości fizycznej, musisz zrozumieć.Nie o tym mówię, choć Armand był piękny i naturalny i żadne zbliżenie z nim nie mogłoby być odpychające.Dla wampirów miłość fizyczna znajduje swoją kulminację i spełnienie tylko w jednej rzeczy, w zabijaniu.Mówię o innym rodzaju miłości, która przyciągała mnie do niego jako do nauczyciela, mistrza, którym Lestat nie był nigdy.Żądza wiedzy zawsze będzie mu towarzyszyła, wiedziałem o tym.Przechodziłaby przez niego jak przez szklaną szybę, tak że i ja mógłbym kąpać się w jej promieniach, przyswajać ją i rosnąć.Zamknąłem oczy.Pomyślałem, że słyszę, jak mówi, tak cicho, że nie byłem pewny, czy to słowa.Wydawało mi się, że zapytał: „Czy wiesz, dlaczego tutaj jestem?”Znów spojrzałem na niego, zastanawiając się, czy zna moje myśli, czy może je odczytywać, czy jego moc zdolna byłaby do tego.Teraz, kiedy minęło tyle lat gotów byłbym przebaczyć Lestatowi, że nie był nikim nadzwyczajnym, a tylko zwykłym wampirem, który nie potrafił wskazać mi możliwości, jakie tkwiły w naszej mocy i sile.W tych myślach przeważał smutek, smutek nad moją własną słabością i moimi własnymi dylematami.Tymczasem Klaudia czekała na mnie.Klaudia, która była moją córką i moją miłością.- Co mam zatem zrobić? - szepnąłem.- Odejść od nich, odejść od ciebie? Po tych wszystkich latach.- Nie mają przecież dla ciebie żadnego znaczenia - powiedział.Uśmiechnąłem się i przytaknąłem.- Czego zatem chcesz? - zapytał.Jego głos stał się delikatny i życzliwy w tonie.- Czyż nie wiesz? Czy nie masz takiej mocy? - zapytałem.- Czyż nie czytasz moich myśli, jak gdyby były słowami?- Nie w taki sposób, jaki masz na myśli.- Potrząsnął głową.- Ja jedynie wiem, że niebezpieczeństwo, jakie zagraża tobie i dziecku, jest rzeczywiste.I wiem, że twoja samotność, nawet wypełniona miłością, jest tak straszna, że prawie nie do wytrzymania.Wstałem.Zdawało mi się, że najprostszą rzeczą byłoby po prostu wstać, podejść do drzwi, szybko przejść przez korytarz, a przecież odbierało mi to siły, zakłócało rezerwę wobec świata.- Proszę cię, byś nie pozwolił im zbliżać się do nas - powiedziałem, stojąc przy drzwiach.Nie mogłem spojrzeć na niego, nie chciałem nawet usłyszeć jego cichego głosu, którym odezwał się nagle.- Nie odchodź.- Nie mam wyboru.Byłem już w korytarzu, kiedy usłyszałem, że znów jest obok mnie, aż podskoczyłem.Stał, wpatrując się w moje oczy, a w ręku trzymał klucz, który wcisnął mi w dłoń.- Są tam takie drzwi - powiedział, wskazując w ciemny koniec korytarza, który, jak sądziłem, kończył się ścianą.- I schody prowadzące do bocznej uliczki przy teatrze.Tylko ja korzystam z tego wyjścia.Idź teraz tą drogą.Będziesz mógł uniknąć spotkania z innymi.Jesteś wzburzony, a oni to od razu dostrzegą.Obróciłem się, aby iść tam natychmiast, choć każdą częścią mojego jestestwa chciałem pozostać tu, z Armandem.- Pozwól jednak powiedzieć sobie coś jeszcze - dodał Armand i lekko przycisnął odwróconą dłoń do mojego serca.- Użyj tej siły, która tkwi w tobie.Nie brzydź się nią więcej.Wykorzystaj ją! Gdy zobaczą ciebie na ulicach, tam u góry, użyj tej siły, aby uczynić ze swojej twarzy maskę.Pamiętaj o tym.Rozdawaj im spojrzenia, w których będzie ostrzeżenie: „Strzeż się”.Weź te słowa, jakby były amuletem, który podarowałem ci, abyś zawiesił sobie na szyi.A gdy spotkasz Santiago lub jakiegokolwiek innego wampira, przemawiaj do nich uprzejmie, mów, co tylko chcesz, ale myśl o tym, co mówisz.Pamiętaj, co powiedziałem.Mówię prosto, bo ty szanujesz to, co jest proste.Rozumiesz to.W tym tkwi twoja siła.Wziąłem od niego klucz i właściwie nie pamiętam już, jak wkładałem go w zamek albo jak wchodziłem po schodach na górę.Ani gdzie on wtedy był, ani co robił.Poza tym, że gdy wychodziłem już na ciemną uliczkę za teatrem, usłyszałem, jak mówi do mnie skądś, bardzo cicho:- Przychodź tutaj do mnie, kiedy tylko możesz.Rozejrzałem się, by go dojrzeć, ale nie byłem zaskoczony tym, że go nie zobaczyłem.Wcześniej powiedział mi także, że nie wolno mi wyprowadzać się z hotelu, że nie wolno okazać dowodu winy, na który czekają.- Widzisz - powiedział - zabicie innego wampira jest bardzo podniecające i ekscytujące, i dlatego jest zabronione pod karą śmierci.Zdało mi się, jakbym się obudził.Uświadomiłem sobie, że przebudziłem się dla błyszczących od deszczu ulic Paryża, wysokich i wąskich budynków po obu stronach ulicy, uświadomiłem sobie, że drzwi zamknęły się, aby wytworzyć mocną, solidną ścianę za mną i że jestem już teraz sam.Choć wiedziałem, że Klaudia czeka na mnie i choć dostrzegłem stojącą w oknie pokoju, nad lampą, maleńką figurkę wśród kwiatów, zawróciłem z bulwaru i pozwoliłem, żeby ulica wchłonęła mnie w siebie, jak to się często działo w Nowym Orleanie.To nie dlatego, że jej nie kochałem, raczej dlatego, że wiedziałem, że ją kocham zbyt mocno, że namiętność do niej była równie wielka jak do Armanda.Uciekałem teraz od nich obojga, pozwalając, by pragnienie zabijania opanowało mnie jak z radością witana gorączka, która wypiera świadomość i ból.Z mgiełki wyłonił się jakiś mężczyzna.Szedł spokojnie w moim kierunku.Pamiętam, że wędrował raczej w krajobrazie mojego marzenia, bo noc, która mnie otaczała, była ciemna i nierealna.To wzgórze mogło być gdziekolwiek na świecie, a łagodne światła Paryża były bezkształtnym migotaniem we mgle.Z ostrym wzrokiem, choć pijany, szedł ślepo w ramiona śmierci, jego drżące palce wyciągnęły się, by dotknąć moich kości twarzy.Jeszcze wtedy nie wpadłem w szał, nie byłem zdesperowany.Mogłem jeszcze powiedzieć do niego: „Przechodź”.Wydaje mi się jednak, że moje wargi ułożyły się do słów, które podarował mi Armand: „Strzeż się”.A przecież pozwoliłem mu, by objął mnie w pół swoją pijaną, zuchwałą ręką.Poddałem się jego pełnym podziwu oczom, głosowi, który błagał mnie, że musi mnie malować teraz, zaraz.Poddałem się słodkiemu zapachowi farb, którymi upstrzona była jego luźna koszula.Poszedłem z nim razem przez Montmartre i szepnąłem do niego:- Nie jesteś jednym z martwych.- Prowadził mnie przez zarośnięty ogród, przez słodkie i mokre trawy, śmiał się, gdy mówiłem: - Żyjesz, żyjesz.Jego dłoń dotykała mojego policzka, głaskała twarz, w końcu ściskała mój podbródek, gdy wprowadził mnie w światło niskich drzwi.Jego zaczerwieniona twarz była pięknie oświetlona lampami gazowymi.Ogarnęło nas przyjemne ciepło, gdy zamknął za nami drzwi.Zobaczyłem wtedy wielkie błyszczące źrenice jego oczu, maleńkie czerwone żyłki, które rozgałęziały się przy środku oka.Poczułem ciepłą dłoń palącą mój chłodny głód, gdy podprowadził mnie do fotela
[ Pobierz całość w formacie PDF ]