[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Uczu pchni cieluf pistoletu w pier.Eskortant ruchem g owy wskaza mu drzwi.Jerzy, nie prowadzony, skr ci wprawo.W pokoju Aliny ogarn y go ramiona.Jeszcze yje.Jeszcze jest na wiecie.Czuje jej usta napoliczku i szept:- Pistolet w bucie.Gestapowiec - ten drugi, ten od Aliny widocznie - szarpie go gniewnie za rami.Jerzyodwraca si szukaj c wzrokiem narciarek Aliny.S - czub jednego wystaje spod ó ka. To ju koniec, zaraz koniec - my li o bliskiej rewizji.- Ich gehe mit - s yszy jej g os za sob i widzi, jak jego gestapowiec zbli a usta do uchakolegi.Rechocz grubo, ale Alina idzie obok niego. Ich bin Hausbesitzer, ich bin. - powtarza Jerzy w my li, jak kr c ca si nieprzytomniep kni ta p yta gramofonowa.S ju na schodach.Wsz dzie ci czarni umundurowani na cywilówgestapowcy.Oczy Jerzego padaj na naro ny p at ok adziny por czy schodów.Serce znówg o niej. Tylko jedna, nie, dwie wkr cone ruby, dwie stercz wyra nie.Widocznie schowali bro istacj , zd yli! - przebiega mu przez my l równocze nie z poczuciem absurdu wszelkiej próbybronienia zaj tej ju pozycji.Ale my l nie rezygnuje: Ich bin Hausbesitzer.Korytarzyk.Na prawo.S wszyscy.Ja trzyma skute r ce na kolanach.Radiotelegrafista.Wida tylko dawno nie strzy onykark, tak pochyli g ow.Zygmunt.Jerzy nie mo e patrze na Zygmunta.Jak pod ci - arem zdrady wkracza do pokoju.Za nimAlina.- Ich bin Hausbesitzer - mówi g o no do pi knego m czyzny w kapeluszu, który grzebie wrozrzuconych na stole papierach.Obok le portfele ó ty Zygmunta.Na ó ku radiostacja.136Roman Bratny - Kolumbowie Rocznik 20S uchawki na pod odze jak he m poleg ego.W k cie, przy szafie, który gestapowiec odwalatoporkiem klepki pod ogi.- Ja, das ist mein Mann - wysuwa si Alina przytrzymuj c szlafrok na piersi.Jerzy opuszczag ow , i raptem dr enie: oboje stoj tak w domowych ciep ych pantoflach.Dobrzy, poczciwi ludziewyrwani z ó ka przez cudz nieprawo. Ba si.Wolno, trzeba si ba - my l mobilizuje l k.- Zna pan tego? - pada pytanie.Jerzy ma przed oczami fotografi Jasia.Stoi roze miany, zdzieckiem na r ku.- Tego pana.z dzieckiem ( Chyba s ysz ? - przebiega paniczna my l, by uwi zieni mogliuzgodni zeznania).raz widzia em.- G os mu si trz sie. To dobrze, mo esz si ba - przypomina.Opuszcza g ow.Widzi czubek male kiego, rozczulaj cego, e chcia by p aka , pantofelkaAliny i pora a go my l o siódemce , która musi chyba wystawa z jej narciarskiego buta.Widzigestapowca, który le c na pod odze zrywa ju klepki, s yszy, jak opukuj ciany.- Ja musz si przyzna.- s yszy raptem swój dr cy g os.Teraz nasila go do krzyku.- Jasi przyznaj , e - s yszy za sob oddech Aliny - e ja tego wysokiego pana, który wynaj tenpokój, jeszcze nie zameldowa em, chocia ju min y cztery dni.- krzyczy, by s yszeli tamci, idr cymi r kami zakrywa twarz.Przez oblicze eleganckiego cywila przebiega jaki pogardliwygrymas.- Du, bist doch ein Yerbrecher! - s yszy poprzez szum w uszach.- Mój m czu si niedobrze - s yszy g os Aliny zwracaj cej si do t umacza, czuje naramieniu jej uspokajaj ce dotkni cie.- Czu niedobrze? - powtarza- t umacz tonem pytaj cym i nagle ich eskortant mówi parzda po - niemiecku.Fala m skiego miechu przyg usza jaki ruch w korytarzu.Jerzy s yszy brz kkajdanek.Hausbesitzer.Ich bin Hausbesitzer.Ten elegancka rzuca jakie pytanie.- Jak dawno po lubie? - zwraca si t umacz.Znów miech.Jerzy ogl da si surowo narozbawionych gestapowców.S prawie sympatyczni: miej si. Ba si.Ba si - dopingujeuczucie.- Miesi c - mówi to dobitnie, jak aktor pewny efektu swej gierki.- I kogo pan tu trzyma ? - pyta po niemiecku oficer. Mówi «Sie», pan - przypomina sobie Jerzy dla uspokojenia, s ysz c s owa t umacza:- I kogo tu mia , co?- Banditen? - pyta Jerzy i obejrzawszy si z l kiem cofa o krok w kierunku oficera, jakbyszuka u niego opieki przed tymi skutymi lud mi, których widzia przechodz c korytarzem.Mówiwyra nymi zdaniami, e pokój par dni temu wynaj jeden pan.137Roman Bratny - Kolumbowie Rocznik 20- Tak, ten - potwierdza patrz c w podsuni ty mu pod nos dowód osobisty Zygmunta i widzi zulg , ze Zygmunt by na fa szywych papierach. Kolumb jest bezpieczny - notuje b yskawicznymskojarzeniem.- Przecie teraz mieszka u Zygmunta.- A je li to nie byli bandyci? - pyta z u miechem oficer.- A kto? - trz sie si Jerzy.- Vielleich Bolschewisten - pada po d u szym milczeniu.Jerzy z pocz tku nic nie rozumie.Sypi si na niego jakie niemieckie s owa, przyskakujedo niego Alina z twarz zmienion , z.- W moim domu, w moim domu! Gdzie ty mnie sprowadzi ? - krzyczy zas aniaj c twarzr kami.Jeszcze co wo a nacieraj c na niego w rozche stanym na piersiach szlafroku, nim rzuci wstron oficera z godno ci , nagle uspokojona, jak kto znajduj cy t umacz ce go ca kowicie, chonieco wstydliwe wyja nienie:- Mój ojciec zgin w Katyniu.Jerzy widzi, e oficer przygl da si jej uwa nie, potem nagle otwiera gwa townym ruchempapiero nic , podsuwa gestem zaproszenia i rzuca cichutko:- A jak to nie byli bolszewicy?Twarz Aliny zastyga w wyrazie Grottgerowskiej matrony:- To cofam wszystko, co z ego powiedzia am.- Polnische Leichtsinn - mruczy oficer z zadowoleniem, jak lekarz, któremu odpowiedpacjenta idealnie potwierdza postawion diagnoz , i prosi tylko o papiery.- Legitymacje - t umacz popycha ich w stron drzwi.Maj zej do pokoju, w którym stojnarciarskie buty Aliny.W biurku, w pokoju Jerzego, le y portfel z dokumentami. Co ja tam mam w portfelu? - my li panicznie Jerzy. Hausbesitzer jest coraz bli szyutwierdzenia swojej egzystencji.Wychodz c potyka si o wzrok Zygmunta.Zygmunt opuszczapowieki w nieznacznym przytwierdzeniu: s ysza em, b d tak zeznawa.Jerzy skr ca ku schodom.Który z gestapowców kl czy na pode cie i opukuje stopnie.Wypi tym zadem szoruje o t p ytdykty. Z by nie zaczepi spodniami o wystaj ce zakr tki rubek.W szufladzie mam dwadokumenty, komplety papierów - Jerzy potyka si o my l, zdenerwowany, nie mo e sobieprzypomnie , czy w portfelu s prawdziwe, te, o które teraz chodzi, czy lipa.Przechodz c ko o oknawidzi skrawek ulicy.Przed ich furtk stoj dwa ciemne samochody.Kto skr ca od rogu. Bo e, co mam w portfelu? Które s w portfelu?!Listonosz stukota drewnianymi podeszwami,.dochodz c do rogu ulicy.Te rozrzuconedomki zawsze kosztowa y go najwi cej si i czasu.Co rano, wyszed szy z urz du pocztowego, robi138Roman Bratny - Kolumbowie Rocznik 20selekcj otrzymanych do rozniesienia listów.Stara tradycja.Zacz od drugiego roku wojny.Pocz tkowo odk ada te dalsze adresy i wybiera si tam raz na cztery - pi dni.Ale omal nieprzejecha si do obozu, gdy raz i drugi by y jak PS za alenia.Odt d udoskonali system.W dnis otne, gdy droga by a szczególnie paskudna, listy tam adresowane wrzuca starannie dowychodka.Rejon, obj ty tymi poczynaniami, rozszerza si ka dej jesieni.W tym roku ulica, naktórej mieszka Jerzy, by a bodaj ostatni w dzielnicy, której nie dotyczy jeszcze system redukcjikorespondencji.Zawdzi cza a to wzgl dnie korzystnemu po o eniu, nowemu chodnikowi, no iprzede wszystkim temu, e rzadkie listy do pana Kosiorka odbierano w sposób pozostawiaj cy wciele mi e o ywienie.Wódki mieli wietne.Tego ranka listonosz czu si specjalnie le.By przezi biony.Znalaz szy jedyny prowadz cygo w t ulic list, zawaha si nawet przez chwil , ale pomy lawszy o przesz o godzinnym czekaniuna zup w wypadku wcze niejszego powrotu z obchodu, machn r k i schowa do torby kopert zniezdarnie wypisanymi o ówkiem literami
[ Pobierz całość w formacie PDF ]