[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przyszła kolej na Hornkasta: grubego, uroczystego i poważnego, prawdziwego władcę Labiryntu w czasach starczej niedołężności Tyeverasa.- Będę mówił - zapowiedział Hornkast - o Wielkim Objeździe.Valentine natychmiast skupił uwagę na jego słowach.Do tej pory uważał objazd za długą ceremonialną podróż, w trakcie której Koronal musi odwiedzić dalekie zakątki Majipooru, pokazać się ludziom, odebrać ich hołdy - dowód poddania i miłości.- Niektórym może się wydawać - ciągnął Hornkast - że objazd to tylko rozrywka, zwykłe, nic nie znaczące wakacje od trudów sprawowania władzy.Otóż nie! Nic bardziej mylnego! Gdyż to osoba Koronala: rzeczywista, fizyczna osoba, nie sztandar, nie flaga, nie portret, wiąże najdalsze prowincje naszego świata w całość spojoną jednym uczuciem: lojalnością.I tylko przez powtarzaną od czasu do czasu łączność z rzeczywistą osobą władcy lojalność ta zostaje odnowiona.Valentine zmarszczył brwi i odwrócił wzrok.W głowie na moment pojawił mu się niepokojący obraz: planeta Majipoor wybuchająca i rozpadająca się na kawałki i jeden samotny mężczyzna walczący o to, by kawałki te znów połączyć w całość.- Koronal bowiem - mówił dalej Hornkast - jest wcieleniem Majipooru.Koronal to Majipoor wcielony.Koronal jest światem, a świat jest Koronalem.Więc gdy udaje się na objazd, taki jaki wy, Lordzie Valentinie, rozpoczynacie teraz po raz pierwszy od chwalebnego odzyskania tronu, nie tylko wychodzi do świata, lecz także odnajduje samego siebie - odprawia pielgrzymkę w głąb własnej duszy, odnajduje najgłębsze korzenie swej istoty.Czyżby to była prawda? Tak, oczywiście, Valentine wiedział, że Hornkast operuje standardową retoryką, efektami oratorskimi, które on sam musiał znosić aż nazbyt często.A jednak tym razem słowa te jakoś go poruszyły, otworzyły mu oczy na mroczną tajemnicę.Ten sen - zimny wiatr wiejący przez Górę Zamkową, jęcząca ziemia, otchłań pochłaniająca fragmenty świata.“Koronal to wcielenie Majipooru.Jest światem."Już raz za czasów jego rządów jedność ta została przerwana.Valentine, zdradziecko pozbawiony pamięci, a nawet ciała, skazany został na wygnanie.Czyżby miało się to zdarzyć po raz wtóry? Kolejne wygnanie, drugi upadek? A może chodzi o coś znacznie straszniejszego i bardziej oczywistego, coś mającego o wiele większy wymiar niż los pojedynczego człowieka.Poczuł nie znany dotychczas smak strachu.Mniejsza o ucztę - uznał, że tłumaczenie snu jest konieczne już, natychmiast.Bez najmniejszej wątpliwości to jakaś gorzka wiedza szukała sobie drogi do jego świadomości.Coś złego dzieje się z Koronalem - co oznacza, że coś złego dzieje się ze światem.- Panie.-Valentine usłyszał głos Autifona Deliambera.Mały czarownik mówił właśnie: - Panie, pora, byś wzniósł ostatni toast.- Co? Kiedy?- Teraz, panie.- Ach tak! Oczywiście! Tak, oczywiście, ostatni toast.Powstał.Popatrzył po Wielkiej Sali, jego wzrok dotarł nawet w najciemniejsze kąty.I nagle zdumiał się, stwierdziwszy, że nie wie, co ma uczynić.Nie wiedział, co powinien powiedzieć i do kogo; nie był nawet pewien, co tu właściwie robi.Labirynt? Czyżby rzeczywiście był w Labiryncie, w tym znienawidzonym miejscu wiecznego mroku i wilgoci? Po co przyjechał? Czego chcą od niego ci wszyscy ludzie? Być może to tylko kolejny sen, może wcale nie opuścił Góry Zamkowej? Nie wiedział.Nic już nie rozumiał.Słowa pojawią się same, pomyślał.Wystarczy poczekać.Czekał, lecz słowa nie pojawiły się, nic się nie pojawiło oprócz tego uczucia obcości.Poczuł ból głowy, w uszach mu szumiało.A potem z niezwykłą siłą poczuł także samego siebie, znajdującego się tu, w Labiryncie - zajmował dokładnie środek świata, środek wielkiej planety.Jakaś potężna siła chciała go stąd usunąć.W jednej chwili jego dusza wydostała się z ciała i niczym promień światła przebiła wiele poziomów Labiryntu, przeniknęła na powierzchnię i obiegła Majipoor w całym jego ogromie, po najdalsze wybrzeża Zimroelu, po spieczony słońcem Suvrael, po i poza niezmierzone przestrzenie Morza Zewnętrznego, do najdalszych krańców planety.Opasała świat niczym promiennym welonem.W tym oszałamiającym momencie Valentine czuł, że on i świat są jednością, że jest wcieleniem dwudziestu miliardów jego mieszkańców: ludzi, Skandarów, Hjortów, Metamorfów i przedstawicieli wszystkich innych ras, że poruszają się oni w nim niczym cząsteczki jego krwi.Był wszędzie, był wszystkim: całym smutkiem świata, całą radością świata, wszystkimi jego pragnieniami i potrzebami.Był wszystkim, był wrzącym wszechświatem sprzeczności i konfliktów.Czuł upalne słońce pustyni, ciepły deszcz tropików i chłód wysokich szczytów gór.Śmiał się i płakał, umierał i kochał się, jadł, pił i tańczył, walczył, galopował po jakichś nieznanych wzgórzach, ciężko pracował w polu i wycinał ścieżkę w gęsto zarośniętej tropikalnej dżungli W oceanach jego duszy potężne smoki morskie wypływały na powierzchnię wód, wydychały powietrze z grzmiącym rykiem i nurkowały znowu w niezmierzone głębie.Unosiły się przed nim twarze bez oczu, monstrualne, kpiąco uśmiechnięte.Chude ręce z cienia falowały w powietrzu Chóry śpiewały pieśni, fałszując.Wszystko naraz, równocześnie, w jednej opętańczej chwili.Valentine stał w milczeniu, zdumiony, zagubiony, a wokół niego sala wirowała szaleńczo.Wydawało mu się, że Deliamber powtarza raz za razem:- Wznieś toast, panie.Najpierw za Pontifexa, potem za jego doradców, potem za.Opanuj się, nakazał sobie Valentine.Jesteś Koronalem Majipooru! Wielkim wysiłkiem woli uwolnił się od groteskowych halucynacji.- Toast za Pontifexa, panie.- Tak, tak, wiem.Cienie obrazów, które widział, nadal go prześladowały.Upiorne, bezcielesne palce wciąż grzebały mu w duszy.Walczył, żeby się od tego uwolnić.Opanuj się.Opanuj się.Opanuj.!Czuł się beznadziejnie zagubiony.- Toast, panie.Toast? Toast? Co to takiego: toast! Ceremonia? Nałożony na niego obowiązek? Jesteś Koronalem Majipooru.Tak.Musisz przemówić.Przemów do tych ludzi.- Przyjaciele
[ Pobierz całość w formacie PDF ]