[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Beze mnie, kto by d mówił, co masz robić?- Nie wiem - powiedział Coin.Spójrz tylko, co osiągnąłeś.Coin rozejrzał się, badając wzrokiem przerażone twarze.- Widzę - powiedział.Nauczyłem cię wszystkiego, co sam wiedziałem.- Myślę, że nie wiedziałeś dosyć.Niewdzięczniku! Kto ci ukazał twoje przeznaczenie?- Ty - przyznał chłopiec.Uniósł głowę.- Teraz rozumiem, że popełniłem błąd - dodał cicho.To dobrze.- Nie wyrzuciłem cię dostatecznie daleko.Coin poderwał się płynnie i wzniósł łaskę nad głową.Stanął nieruchomy jak posąg, a jego dłoń otoczyła kula światła barwy roztopionej miedzi.Pozieleniała, wzniosła się przez odcienie błękitu, zawisła w fiolecie, wreszcie wystrzeliła w czystą oktarynę.Rincewind osłonił oczy przed blaskiem i zobaczył dłoń Coina, wciąż całą, wciąż ściskającą laskę, z kroplami płynnego metalu błyskającymi między palcami.Wycofał się niepewnym krokiem i wpadł na Hakardly'ego.Stary mag stał niczym posąg, z otwartymi ustami.- Co się stanie? — zapytał Rincewind.- Nigdy jej nie zwycięży - odparł chrapliwie Hakardly.- Należy do niego.Jest tak silna jak on.To on ma moc, ale ona wie, jak nią kierować.- To znaczy, że oboje się zniwelują?- Miejmy nadzieję.Bitwa toczyła się pod osłoną piekielnego blasku.Podłoga zadygotała nagle.- Sięgają do wszystkiego, co magiczne - stwierdził Hakardly.-Lepiej opuśćmy wieżę.- Dlaczego?- Podejrzewam, że wkrótce zniknie.Rzeczywiście, białe kamienie wyglądały, jakby rozplatały się i znikały w kuli blasku.Rincewind zawahał się.- Nie pomożemy mu?Hakardly spojrzał na niego, potem na jaśniejące pole bitwy.Raz czy dwa otworzył i zamknął usta.- Przykro mi - stwierdził.- No tak, ale odrobina wsparcia dla niego.Sam widziałeś, czym jest ta laska.- Przykro mi.- On wam pomógł.- Rincewind zwrócił się do pozostałych magów, którzy pospiesznie biegli do wyjścia.- Warn wszystkim.Dat wam przecież to, czego pragnęliście.- Być może nigdy mu tego nie wybaczymy - mruknął Hakardly.Rincewind jęknął.- Ale co pozostanie, kiedy to się skończy? Co zostanie? Hakardly spuścił głowę.- Przykro mi — powtórzył.Oktarynowa łuna jaśniała coraz mocniej, a na krawędziach przechodziła w czerń.Nie w czerń będącą zaledwie przeciwieństwem światła; była to ziarnista, falująca czerń, która lśni poza blaskiem i nie ma czego szukać w żadnej przyzwoitej rzeczywistości.I brzęczy.Rincewind zatańczył w miejscu, gdy stopy, nogi, instynkty i niezwykle mocno wykształcony odruch samozachowawczy przeciążyły jego system nerwowy do granic wytrzymałości.I kiedy właśnie miał się przepalić, sumienie przebiło się jakoś do przodu.Skoczył w ogień i chwycił laskę.Magowie uciekali.Niektórzy lewitowali z wieży.Okazali się o wiele bardziej przewidujący od tych, którzy zbiegali po schodach, ponieważ około trzydziestu sekund później wieża zniknęła.Wokół brzęczącej kolumny czerni padał śnieg.Ocaleli magowie, którzy odważyli się obejrzeć, zobaczyli opadający z nieba niewielki przedmiot, ciągnący za sobą ogon płomieni.Upadł na bruk, gdzie tlił się jeszcze przez chwilę, zanim gęstniejący śnieg zgasił ogień.Wkrótce stał się tylko niewielką zaspą.Jakiś czas później krępa postać przemknęła po dziedzińcu na nogach i dłoniach, rozgrzebała śnieg i wyjęła tajemniczy obiekt.Był to - ale jakiś czas temu - kapelusz.Życie nie traktowało go łaskawie.Spora część szerokiego ronda spłonęła, czubek zniknął całkowicie, a zaśniedziałe srebrne litery były prawie nieczytelne.Zresztą i tak kilku brakowało.Te pozostałe głosiły: MGS.Bibliotekarz wolno obracał kapelusz w dłoniach.Był całkiem sam, jeśli nie liczyć płomiennej kolumny czerni i opadających jednostajnie płatków.Zniszczone zabudowania Uniwersytetu opustoszały.Tu i tam leżało kilka innych szpiczastych kapeluszy, zgniecionych przez ogarnięte paniką stopy.A poza tym żadnego znaku, że kiedyś byli tu ludzie.Wszyscy magowie stchórzyli.- Wojno.- Cco.?- Czy nie było.- Zaraza po omacku szukał kieliszka.-.Nie mieliśmy jakiejś sprany?- Cco.?- Powinniśmy.Chyba coś powinniśmy teraz robić - wtrącił Głód.- Zgaddza się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]