[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ptasiek potrafi oczywiście przesadzić głaz dwa razy wyższy niż mój najlepszy rekord.Mierzę mu odległość i okazuje się, że jednym skokiem robi ponad dwadzieścia stóp.A jakby tak startował w normalnym skoku w dal!Przejeżdżamy całe pole golfowe, pod mostkami, potem za fabryką i wzdłuż Sześćdziesiątej Trzeciej.Raz słyszymy odgłos elektryki.Jest nam tak kapitalnie, że nawet nie czujemy zimna.Ale frajerzy te chłopaki, że z nami nie poszli, chociaż wcale nam ich nie brakuje.Obaj z Ptaśkiem czujemy już, że tworzymy właśnie ważny kawałek swojej biografii.Klawo będzie o tym opowiadać, kiedy znowu pójdziemy do szkoły.Trochę się zabajeruje, żeby ciekawiej brzmiało, i za każdym opowiadaniem będzie się dorzucać parę drobiazgów.Zawsze nam tak jakoś samo wychodzi, bez żadnego namawiania.Ptasiek wymyśla całą bujdę, a ja dopowiadam szczegóły, żeby było bardziej prawdopodobnie.Niezawodna ekipa.Przejechaliśmy ze trzy mile w górę strumienia i stajemy pod zamarzniętym wodospadem.Ściana wodospadu wspina się pod ostrym kątem.Latem woda ścieka po niej strużkami; cała ściana porośnięta jest mchem.Na samym dole jest świetne miejsce na ryby.Teraz lód potworzył na całej ścianie wielkie białe bulwy.Te bulwy są idealnie gładkie, a niektóre przezroczyste.Chcemy sprawdzić, czy dałoby się wspiąć na górę.Tam na górze jest spora sadzawka — na pewno świetne lodowisko.Moglibyśmy po prostu obejść wodospad na łyżwach, ale wspinaczka po oblodzonej ścianie jest bardziej w stylu Richarda Halliburtona.Obaj z Ptaśkiem uwielbiamy Halliburtona.Uważamy, że nikt na świecie nie miał fajniejszej odżywki.Kiedy Halliburton próbował przeprawić się przez Morze Chińskie, nadał z dżonki następującą wiadomość: “Bawię się świetnie; szkoda, że was tu nie ma — zamiast mnie".Więcej o nim nie słyszano.Ściana wodospadu musi mieć z piętnaście, dwadzieścia stóp wysokości.Czubkami łyżew wczepiamy się w lód i wypinamy tyłki dla utrzymania równowagi, rękami i twarzami przylegając do lodowatych bulw.Ptasiek wyłazi na górę pierwszy.Jestem na samej górze, Al gramoli się przez krawędź tuż obok mnie.Krawędź tamy obłożona jest lodem gładziuteńkim jak szyba.Nie ma się czego przytrzymać.Kiedy przechylam się przez nią tułowiem, tracę zaczepienie łyżwami w ścianie.Al mówi, że mnie podsadzi.Bierze pod łyżwę i wypycha mnie w górę ponad krawędź.Słyszę, jak zjeżdża po ścianie aż na sam dół.Oglądam się: Al koziołkuje i turla się, podskakując na lodowych bulwach.Na koniec przejeżdża w poprzek całą sadzawkę na dole.Jeziorko tu na górze jest przepiękne: większe niż tamto koło młyna i żadne trzciny nie wyrastają ponad lód.Staję i patrzę w dół na Ala.Już jest na nogach, otrzepuje się.Woła, że nic mu nie jest.Chce włazić na górę drugi raz.Kładę się na brzuchu, żeby się wychylić i podać mu rękę, jak już będzie blisko krawędzi.Al gramoli się na górę; już go mam.Zaczynam go wolno podciągać; ubranie mam tak rozgrzane, że samo czepia się lodu.W ostatniej chwili Al szarpie odrobinę za mocno, a ja tracę przyczepność.Zaczynamy obydwaj zjeżdżać w dół.Nic już nie możemy poradzić i wybuchamy śmiechem.Przez chwilę balansujemy na samej krawędzi, a potem siup! z górki na pazurki.Zjeżdżam głową do przodu; Al przekręca się na plecy.Trzęsionka nie jest taka straszna, jakby się zdawało, bo mamy na sobie grube kurtki.Lądujemy na dole z całym impetem i lód załamuje się pod nami.Wpadam cały do wody, głową w przód, i wypływam pod lodem.Walę w niego głową, ale nie mogę przebić.Między wodą a taflą jest margines powietrza i widzę do góry przez lód, ale woda jest piekielnie zimna.Al wybija przerębel i wyciąga mnie.Tu pod wodospadem woda musi mieć z siedem, osiem stóp głębokości.Zachłysnąłem się solidnie i nie mogę złapać tchu.Al kładzie mnie płasko na ocembrowaniu i wypompowuje ze mnie wodę.Kiedy już mogę usiąść, ze zdumieniem, stwierdzam, że wcale mi nie jest zimno: czuję tylko bezwład i zmęczenie.Al podskakuje w miejscu i ściąga z siebie mokre ubranie.Mówi, że musimy się rozebrać i wyżąć ciuchy, żeby dojechać na łyżwach do ogniska, zanim poprzemarzamy na kość.Zaczynam się rozbierać i próbuję biec w miejscu, ale nogi całkiem odmawiają mi posłuszeństwa.Al wyżyma ciuchy, w miarę jak je zdejmujemy, po czym ubieramy się na nowo.Ubrania już sztywnieją od mrozu.Potem popełniamy błąd i zdejmujemy łyżwy, żeby wyżąć skarpetki.Żadną siłą nie możemy z powrotem nałożyć łyżew: stopy nam popuchły, a ręce zgrabiały.Zapałki nasiąkły wodą i nie ma jak rozpalić ognia.Al jakimś cudem zawiesza sobie łyżwy na szyi i mówi, że trzeba będzie pobiec z powrotem łożyskiem strumienia.Ledwie ruszamy, czuję, że oddychanie coś mi nie idzie.Jak tylko głębiej wciągnę powietrze, zaczynam się krztusić i całkiem mnie zatyka.Przed oczami wirują mi plamy: czarne punkciki na tle śniegu.Chce mi się stanąć i odpocząć.Jestem, nie tyle zziębnięty, co zmęczony, i nie mogę oddychać.Przystaję i siadam na lodzie.Al zawraca, a ja nie mogę nawet wydobyć głosu.Brakuje mi powietrza.Mam uczucie, że w uszy nawiało mi pełno śniegu.Al podnosi mnie i przerzuca sobie przez plecy chwytem strażackim.Nie mam siły się opierać.Al biegnie truchtem, samym środkiem strumienia.Szybciej nie może, bo jest ślisko.W pewnej chwili kładzie mnie na ziemi i rzuca łyżwy pod wrośnięte w lód drzewo.Dalej nie pamiętam.Odjechaliśmy od młyna dobre trzy mile.Biegnę i przez cały czas rozglądam się, czy koło starej fabryki albo na polu golfowym nie ma kogoś, kto mógłby nam pomóc.Ptasiek zemdlał.Nie decyduję się wspinać po skarpie na Sześćdziesiątą Trzecią.Nie dałbym rady.Zasuwam jak automat.Gdybym się choć na chwilę zatrzymał — to koniec.Ognisko już ledwo się tli, kiedy do niego docieramy.Kładę Ptaśka koło ognia i dorzucam drewna.Ptasiek wysiadł na amen.Klepię go parę razy po twarzy, żeby się ocknął.Leży jak w bardzo głębokim śnie.Głośno i płytko wciąga nieduże hausty powietrza.W ogóle nie jest mi zimno, nawet się spociłem, tylko że jestem zmachany jak pies.Stawiam Ptaśka i usiłuję z nim przemaszerować parę kroków, żeby przywrócić mu krążenie w nogach.Ogień zaczyna buzować, ale nie daje dość ciepła.Wiem, że muszę dotaszczyć Ptaśka do domu.Na żadnego z nas nie daje się wcisnąć butów, więc zawieszam obie pary na szyi i znowu biorę Ptaśka na plecy.Tym razem niosę go na garba.Zgroza mnie ogarnia na myśl o spotkaniu z Ptaśka starą, zołza jedna.Gramolę się przez las i przez łąki, wzdłuż torów kolejowych.Do Ptaśka domu zachodzę od tylnej strony, koło Cosgrove'ów.Ostatni kawałek jest pod górkę, i mało nie wysiadam.Donoszę Ptaśka do bramy i stawiam go na ziemi, żeby za kiepsko nie wyglądał.Nawet już trochę może iść.Na szczęście w domu nikogo nie ma.Ptasiek wyjmuje swój klucz.Prowadzę go na górę i puszczam wodę do wanny.Ptasiek nie daje rady porozpinać guzików, więc go rozbieram i wsadzam do kąpieli.Siadam na klozecie i pilnuję, czy wszystko w porządku.Sam też już zaczynam czuć zimno: ciuchy tają pomału w cieple mieszkania i cały ociekam wodą.Pot na mnie też stygnie.Kąpiel świetnie Ptaśkowi robi.Po piętnastu minutach jest prawie jak nowy.Zabieram się do domu.W domu wskakuję prosto do wanny.Mokre ciuchy wrzucam do kosza na bieliznę.Co najmniej pół godziny leżę w gorącej wodzie.Poobcierałem i pokaleczyłem sobie stopy; teraz bolą, kiedy gorąca woda je rozmraża.A jak biegłem, nie czułem nic a nic.Na drugi dzień buda jest dalej zamknięta.Idziemy z Ptaśkiem szukać łyżew na strumieniu.Są [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •