[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Ani do tramwaju! — powiedział starszy pan z wąsami.— Tak, jedyne wyjście to mieć— pekińczyka — powiedziała osoba w niebieskim kostiumie i wskazała na zgrabny koszyczek, z którego wystawał wilgotny, czarny nos, otoczony kłębem rudych loków.— Proszę opuścić salę — rozzłościł się kierownik — to znaczy taras.I to samo dotyczy pekińczyka.Przepis jest jeszcze z 1936 roku.— Z 1936 roku? — krzyknął pan z wąsami.— Sanacyjne przepisy nam pan tu będziesz stawiał za wzór? Zaraz wiedziałem, że w tym jest coś podejrzanego!Kierownik poczerwieniał.— To my idziemy na ulicę — powiedział Andrzej stanowczo — bo zanim tata załatwi z tym panem, to jeszcze potrwa, a Lejek zaraz się zleje.Pekińczyk warknął krótko, Lejek otarł się o spodnie kierownika i zniknął z Jankiem i Andrzejem na schodach.Po kwadransie zszedł ojciec Janka.Chłopcy stali grzecznie przed wystawą z zabawkami.— Wygrałem — powiedział zadowolony.— Co tata wygrał? Niech tata pokaże — podskoczył Janek.— No, wygrałem.Musiał otworzyć biuro i pokazać mi ten zakaz.Rzeczywiście sanacyjny, rzeczywiście z 1936 roku.Odpisałem go sobie, bujda taka.W lokalach, w których przygotowuje się lub przechowuje jedzenie, psom przebywać nie wolno.A apteka to co? A Łazienki? A u niego na tarasie przechowuje się jedzenie? A z wami, łobuzami, to ja się w domu rozprawię.Kto wam kazał schodzić na dół z psem, zanim on mi przepis pokazał?List z kolonii— Dlaczego nie ma wiadomości od chłopców? — denerwowała się matka Janka.— Bo chłopcy nie umieją jeszcze pisać.— Ojciec Janka rozłożył aparat radiowy na małe kawałki i teraz składał go.— Dlaczego wysadzasz język? — Mmmm… — odpowiedział.— Dlaczego rozłożyłeś aparat? Za chwilę będzie koncert, który chcę usłyszeć.— Mmm…— Jesteś gorszy od dzieci — stwierdziła matka Janka tonem stanowczym.— Ale dlaczego nie ma od nich słowa? Chyba tam jutro pojadę.— Nie pojedziesz — żachnął się ojciec Janka.— A niech to wszyscy diabli, ugryzłem się w język.Nie pojedziesz, bo wiesz, że nie wolno.Już dosyć się wygłupiałaś przy wyjeździe.Siłą trzeba cię było wyciągnąć z autobusu?— Nic podobnego — oburzyła się matka Janka.— A Buraczkowska to co? Pojechała pociągiem i była na kolonii, zanim jeszcze dzieci się zjawiły.Cały dzień siedziała w krzakach i obserwowała.— Wariatka! — stwierdził ojciec Janka krótko.— Nic podobnego.Złapała swojego Kazia dwa razy, żeby mu nos wytrzeć.Poza tym zdała nam dokładne sprawozdanie o warunkach.Przyłapała naszego Andrzeja, jak kozikiem wycinał coś z deski.— No i co?— Kierowniczka ją wyrzuciła.— To doskonale! — ucieszył się ojciec Janka.— Co zrobiła z kozikiem Andrzeja? Ja mu go podarowałem na drogę.Zwariować można z tymi babami.— Jak to, co zrobiła? Odebrała mu.Miała czekać, aż się skaleczy?— Gdzie kozik? — krzyknął ojciec Janka.— Nie wiem.Nie pytałam się.— Masz go natychmiast od niej odebrać.— Ja się denerwuję o dzieci, a tobie chodzi o kozik.— Mnie chodzi o dzieci.Andrzej miał zrobić ptasznik.Umówiliśmy się, że postawimy go na balkonie na zimę.— Do zimy daleko, a ja umówiłem się z panną Kazia, tą nową od średniaków, że ona będzie pisała.— Jak nie przestaniesz mówić, to ja nigdy tego radia nie zreperuję.— Kiedy ono wcale nie było zepsute, ślicznie grało, poza tym nie mówisz chyba rękami.Ojciec Janka zerwał się z krzesła.— Wiesz co, zejdę do skrzynki, może tam coś jest.Lejek, na spacer!Lejek wygramolił się błyskawicznie spod łóżka.Matka Janka zajrzała tam podejrzliwym wzrokiem.— Czego szukasz? — chciał wiedzieć ojciec Janka.— On na leżąco nie leje.Matka Janka bez słowa wyciągnęła spod łóżka jedną wełnianą skarpetkę, pokrywkę od słoika z dżemem i ołówek.— On w mieszkaniu już prawie nie leje — powiedziała.— Dziś tylko cztery razy i tylko raz na dywan.Poza tym oblewa schody, co jest już bardzo dobrym znakiem, bo świadczy o tym, że domyśla się, że w domu nie wolno.Pudle to bardzo mądre psy.— Dozorczyni jest innego zdania — mruknął ojciec Janka pod nosem.— No chodź już, idziemy.I żebyś mi części od radia nie ruszała.— Przecież to radio było zupełnie dobre… Ojca Janka już nie było.Po chwili wrócił, tryumfalnie wymachując niebieską kopertą.— Jest, no widzisz, po co się było denerwować.— Dawaj już albo sam czytaj na głos— „Kochana mamo — czytał ojciec Janka — to znaczy szanowna pani, bo pani nie jest moją mamą, ale Andrzej dyktuje, więc piszę: kochana mamo.” — Czytaj sama, bo ja nic nie rozumiem.— Dawaj.To panna Kazia.Przecież to jasne.Ona nie jest moją córką, więc nie może pisać „kochana mamo”.Ma osiemnaście lat.Co ty sobie wyobrażasz, że ja już jestem taka stara? — „Tutaj jest bardzo dobrze, Janek wciąż za mną chodzi i mi przeszkadza, i nie chce jeść płatków, i już nie mam czasu, bo idziemy nad rzekę.” — No, widzisz, tam jest rzeka, a nam nic nie mówili.Potopią się.Janek zaraz dostanie kataru.Ja chyba jutro tam pojadę.— No i co? To już wszystko? — zapytał ojciec Janka.— Nie, jeszcze dużo.Tylko tu są jakieś krzyżyki zrobione ołówkiem.— „Te krzyżyki to zrobił Janek, ale niech się pani nie gniewa, bo to mają być pocałunki.Teraz dyktuje Janek.— Kochana mamusiu, całuję cię w buzię i w nos, i w całego człowieka.Czy Lejek nie mógłby tu przyjechać, bo tu są szyszki? — Szanowna pani.Andrzej poleciał gdzieś i Janek też, więc poczekam do jutra, żeby jeszcze coś podyktowali.Jest już jutro, to znaczy dziś, i udało mi się złapać Andrzeja, żeby jeszcze coś podyktował, bo rozumiem, że się pani niepokoi, a ja takiego krótkiego listu nie chcę wysyłać.— Kochany tato.— To mówi Andrzej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]