[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Słyszałam, że Polacy mają jakąś dziwną fantazję, czasami nadzwyczajną odwagę, aleteraz wiem, że jest to brawura - oceniła Alison.Wzruszyłem ramionami.- Bruce, jeśli chcesz się na coś przydać, to powiedz, jakiego rodzaju walki organizujeMoody? - zapytałem chłopaka.-Walki gladiatorów, przed śmiercią uchroni cię jedynie poważna kontuzja lub utrataprzytomności - odparł Bruce.- Jaką bronią trzeba walczyć?- Na jaką cię tylko stać.Nie rozumiałem odpowiedzi i na razie się tym nie zajmowałem.Namówiłem Bytesa iAlison, żebyśmy spotkali się z naszą przyszłą załogą.- Tak jesteś pewien wygranej? - zdziwił się Bytes.- Dobrze, lubię takich, którzywiedzą, czego chcą.Pojechaliśmy limuzyną firmy Bytesa do hotelu blisko portu w Miami.Po drodzewidziałem wspaniałe wille wybudowane nowocześnie, przeszklone, z odkrytymi tarasami idużymi patio, gdzie parkowały sportowe samochody, oraz eleganckie domy utrzymane w styluhiszpańskiej architektury kolonialnej.Zza wysokich murów wystawały jedynieklasycystycznie zakończone ryzality pałaców.Przez bramy z grubych, kutych prętówdostrzegłem limuzyny i czarnoskórą służbę.Pod palmami, na skwerach, wzdłuż plażspacerowały, jezdziły na rowerach i wrotkach śliczne dziewczyny w bikini, z których niejednamogłaby bez trudu zdobyć Hollywood. - Studentki - wyjaśniła mi Alison, zauważywszy moje zainteresowanie.- Masz zdrowe odruchy - zażartował Bruce.- Jeżeli przeżyjesz, to żadna na ciebie niezwróci uwagi.Będziesz miał twarz jak kałużę ketchupu.- Chciałbym zauważyć, że gdyby nie twój nałóg, już dawno lecielibyśmy lub płynęli naHaiti - mruknąłem.- Co cię obchodzą moje pieniądze! - krzyknął Bruce.We wnętrzu limuzyny chciał rzucić się na mnie z wyciągniętymi rękoma.Bytesuderzył go w twarz.- Paweł ma rację, a na razie to są moje pieniądze i nieprędko zobaczysz swoją kartękredytową - powiedział wściekły ojciec.Złapał syna za koszulę na piersiach.- Słuchaj,smarkaczu, dość długów.Od tej pory za nic nie płacę.Najwyżej Moody się tobą zajmie lubwylądujesz w więzieniu.Jest mi to obojętne.Bruce opadł na kanapę w samochodzie, jakby uszło z niego powietrze.Wkrótcezajechaliśmy do knajpy przy porcie.W białym baraku, przy plastykowych stołach siedziałagromada mężczyzn.Prezentowali wszystkie możliwe typy męskiej urody: byli grubi, brodaci,w kraciastych koszulach i czapkach baseballówkach, także Latynosi - eleganci w kwiecistychkoszulkach, spodenkach, lekkich mokasynach, Kubańczycy, cisi, w białych t-shirtach znapisami  Freedom for Cuba.- Raider! - krzyknął Bytes.- Tu, szefie! - odpowiedział nam mężczyzna siedzący z kolegami w rogu.Na moment wszystkie oczy zwróciły się na nas.Raz z uwagi, że byliśmy nowi, niepasowaliśmy do reszty, no i była z nami Alison.- Daniec, to jest Tom Raider, kapitan naszej łajby - Bytes przedstawił mi ogorzałegomężczyznę w kraciastej koszuli z obciętymi rękawami.Nasz kapitan miał długie włosy spięte w kucyk, opaskę w kolorach flagi Jamajki,sandały i luzne spodenki sięgające do kolan.Z jego bladoniebieskich oczu bił zimny blaskkontrastujący ze spaloną słońcem skórą poznaczoną bliznami i tatuażami.Poznałem jeszcze czterech członków załogi.Mechanikiem miał być Mongo, wielkiMurzyn z mięsistymi wargami, w przepoconej koszulce, którego twarz przypominającaoblicze niemowlaka wprost tryskała radością.Bosmanem był John Tango, eks-komandosmarines, który wyleciał ze służby za bójkę z oficerem.Dwaj pozostali byli jak braciablizniacy, mieli fioletowe nosy, nieświeży oddech, brudne ubranie, chytre oczka i ubytki wuzębieniu.Byli kumplami kapitana, razem z nim pływali po Karaibach i nazywali się Syd iBud. - Znamy te wody jak własną kieszeń - zapewniał Raider.- Mam nadzieję - powiedziałem.- Zgromadziliście zapasy na drogę?- Wszystko było spakowane, gdy przyjechało trzech napakowanych kolesi, którzymieli pod pachami schowane UZI i nie było z nimi dyskusji - opowiadał Raider.- Przysłał ichMoody.- Wiemy - kiwnąłem głową.- Jaki mamy jacht?- Zobaczysz, to marzenie - po raz pierwszy w głosie Raidera usłyszałem szczerość.Bytes zamówił typowe amerykańskie jedzenie: stek, frytki, surówki i colę.Jedliśmyplanując podróż na San Domingo.Gdy nadeszła pora walki, wstaliśmy i pojechaliśmy zamiasto, pod adres wskazany przez Moody ego.Bruce i tak świetnie znał drogę, więc niemoglibyśmy zbłądzić.- Wycofaj się, wynajmiemy jakąś łajbę na miejscu - proponował mi Bytes.- Spróbujemy szczęścia tu, najwyżej uruchomimy plan  B - zaśmiałem się.Podejrzanie wyglądający typ, który pełnił funkcje strażnika, otworzył przed namibramę i mogliśmy wjechać do posiadłości.Dwieście metrów od nas, na lekkim wzniesieniu,stał biały postkolonialny pałac z klasycystycznymi kolumnami w portalu.Po wejściu doogromnego holu wyłożonego marmurami zostaliśmy wyprowadzeni nad basen, gdzie zebrałasię widownia.Byli to bogaci Amerykanie, Latynosi, sama śmietanka miejscowegoprzestępczego świata.- Witaj, Pawle! - Moody traktował mnie jak starego przyjaciela.Wyściskał mnieprezentując przy tym iście hollywoodzki uśmiech [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •