[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Siła naszego ataku rozprasza się w plątaninie miejskich uliczek!- Zgadza się, będziemy musieli się nieźle napocić, żeby zdobyć cytadelę.- Conan zawrócił na róg zaułka, przywołując kolejną grupę z drabiną.- Pokieruj nimi! Pojadę naprzód, żeby ci hultaje nie władowali się w kłopoty.Spiął konia ostrogami, pozostawiając za sobą zaczerwienionego, zmartwionego porucznika.Po drodze Cymmerianin natknął się na Akiego i garstkę jeźdźców, kręcących się niezdecydowanie po bocznej uliczce.Ich wierzchowce były zdyszane, część najemników opatrywała rany od szabel.- Conanie, uważaj! Grupki strażników miejskich nękają nasze flanki! - Pustynny wódz otarł zakrzywione ostrze i schował je do pochwy przy boku.– Uderzają na nas i po chwili znikają w plątaninie zaułków.Moi ludzie pogubili się w tym zamieszaniu.- Można zwariować w tej matni! - Conan zaklął gorzko pod nosem.- W tym szaleństwie jest metoda.Labirynt ulic to lepsza obrona niż miejskie mury! - Aki Wadsai zmarszczył posępnie brwi.- Rozglądaj się na boki, Conanie!Śniady wojownik ściągnął wodze, wyjechał z ciasnego zaułka i zaczął wydawać komendy swoim podwładnym.Przeciskając się przez gąszcz konnych najemników, Cymmerianin przypadkowo rzucił wzrokiem w boczną uliczkę wychodzącą na niewielki plac ozdobiony posągiem Strabonusa z utrąconymi ramionami i nosem.Conan spostrzegł z zaskoczeniem, że nad placem powiewała chorągiew Vilezzy.Zdumiony ruszył w stronę dzierżącego ją najemnika.Z wyważonych drzwi bogato wyglądającego domostwa wyłaniali się wojownicy objuczeni brzękającymi tobołami, które rzucali na taczkę przed mężczyzną z chorągwią.Conan podszedł do niego i zapytał:- Co wy wyprawiacie? Nie mówcie, że wypełniacie rozkaz kapitana? - Mężczyzna drgnął i cofnął się o krok.- Łotry! - wrzasnął Cymmerianin do zaskoczonych najemników.- Precz stąd!! Ruszajcie do walki! - Uderzył z całych sił w drewnianą szkatułę, miażdżąc jej bok.Na bruk posypały się srebrne naczynia i biżuteria.- Pamiętacie rozkazy?! Możecie szukać łupów dopiero po zdobyciu cytadeli! - Ruszył naprzód, wymyślając tchórzliwie cofającym się przed nim rabusiom.- Łotry! Głupcy!!! Jeżeli będziecie tracić czas na grabież, nigdy nie zdobędziecie miasta! - Obrócił się na pięcie, rzucając jeszcze na odchodnym: - Żołnierze Ivora posiekają was na plasterki!Ruszył labiryntem zaułków w stronę cytadeli między tłoczącymi się na ulicach najemnikami.Wtedy natrafił na to, czego obawiał się bardziej niż grabieży: pożar.Zrazu wyczuł jedynie w powietrzu ciężki smród spalenizny, lecz wkrótce dotarł do uliczek, wypełnionych burymi, dławiącymi kłębami dymu, przesłaniającego skrawki błękitnego nieba i zarysy pałacowych umocnień.Dym był tak gęsty, że oddziały na czele natarcia musiały się cofnąć.W jednej z bocznych uliczek w pobliżu pałacu Conan odnalazł Pavla.Najemnik pilnował drabiny, porzuconej przez dławiących się dymem kompanów.- Co to za zdrada?! - krzyknął Cymmerianin na swojego podwładnego.- Rozkazałem naszym ludziom, żeby nie podpalali miasta.Powariowali czy co.- Conanie, to nie my wzniecamy pożary.- Oczy krępego mężczyzny łzawiły, zmierzwił sobie wąsy od nieustannego ich przecierania.- Gdy zbliżyliśmy się do pałacu, ludzie Ivora zaczęli miotać z katapult garnce z płonącym olejem na dachy sąsiednich domów!- Na Mitrę! Ten łotr pali własne miasto! Wysoka cena za odparcie nas! - Wciągnął powietrze w płuca, by rzucić kolejne przekleństwa, lecz zakrztusił się.- Może mu się udać.Zdoła nie dopuścić nas pod zamkowe mury - o ile sam pałac nie stanie w ogniu!Cofnął się na środek ulicy, zmrużył oczy i utkwił wzrok w wartowni, zasłanianej co chwila przez kłęby dymu i płomienie.Strażnicy ze szmatami na twarzach biegali w tę i z powrotem po szczycie muru z wiadrami, gasząc tlące się tam ognie.Na wprost przed Cymmerianinem runęła ściana jednego z płonących budynków.Dymiący gruz zaścielił ulicę, prowadzącą pod wysoką bramę.- Musimy się wycofać - powiedział Conan ruszającemu już w głąb ulicy Pavlowi.- Pożoga może strawić całe miasto.Ruszyli w dół ulicy, zapchanej teraz jeszcze bardziej przez tłum uciekających przed ogniem mieszczan, targających zawiniątka z dobytkiem.Natarcie całkowicie straciło impet.Niektórzy wojownicy wymykali się zaułkami, inni bezczynnie tkwili w miejscu.Conan ujrzał, jak jakiś najemnik wyrywa zrozpaczonej mieszczce zwinięte prześcieradło z brzęczącą zawartością.Grabieżca niedługo nacieszył się łupem; natychmiast trzech buntowników z Tantuzjum powaliło go na ziemię i zaczęło okładać pięściami.- Dosyć tego bałaganu! Dołączyć do swoich kompanii! Przekażcie rozkaz, by wycofywać się w uzgodnionym szyku!Gdy Conan zaprowadzał ład wśród błąkających się bez celu najemników, z zasnutej dymem bocznej uliczki dobiegł tętent kopyt.Tłum rozpierzchnął się przed szarżującym szwadronem konnicy.Strażnicy dojechali do cofającej się ludzkiej fali i zaczęli bez różnicy rąbać szablami mieszczan i najemników.Conan zablokował cięcie jednego z jeźdźców maczugą i spróbował chwycić przeciwnika za kostkę, lecz zdołał sięgnąć jedynie do kółka ostrogi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]