[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie sądziłem, by ktokolwiek słyszał krzyk i łomot padającego ciała, gdyż z tego, co spostrzegłem, służby nie było w pobliżu, kiedy wchodziliśmy do jego komnaty.Wiedziałem, że po ciosie w podstawę nosa nieprędko oprzytomnieje, ale na wszelki wypadek zebrałem kłąb szmat i wpakowałem mu do ust, mocno potem przewiązując ten prowizoryczny knebel.Miałem tylko nadzieję, że nie choruje na katar i może oddychać nosem, gdyż szczerze pragnąłem, by mógł uczestniczyć w procesie.Nie mówiąc już o tym, że gdyby się udusił, sam przed sobą musiałbym skarcić się za rażący brak profesjonalizmu.Zastanawiałem się, czy intryga Schulmeistera miała szanse powodzenia.Z całą pewnością, jeśli chodziłoby o miejską straż albo justycjariuszy.Żwawo pogalopowaliby za pokojówką Kają, która zapewne oglądała już węgorze od strony dna.Ja jednak musiałem szukać innych rozwiązań, pomimo że kupiec był na tyle sprytny, by nie wybielać się w moich oczach.Sugerował przecież wyraźnie, że to jego pokojówka mogła uprawiać czary i pomścić niesprawiedliwą śmierć kochanka.Ale, między nami mówiąc, niewiele mu groziło za to, że ktoś z jego domowników parał się mroczną sztuką.Inkwizytorium od wielu lat nie było już tak radykalne w działaniach jak dawniej i nie sądzę, by Schulmeisterowi groziło coś więcej niż kościelna pokuta za to, że zaniechaniem dopuścił do tak niegodnych poczynań we własnym domu.Teraz czekała mnie tylko wycieczka do sypialni chorowitej córki Schulmeistera.Wiedziałem, co za choroba ją trapi, i zamierzałem pomóc jej w skutecznym, ostatecznym przezwyciężeniu tej przypadłości.* * *Na mojej drodze stał nikt inny jak zapaśnik Finneas.Czuwał przy drzwiach do sypialni i kiedy tylko usłyszał kroki, stanął przygotowany do walki.Tym razem nie był półnagi i wysmarowany oliwą, lecz ubrany w prosty, roboczy kaftan.Na pięściach miał skórzane taśmy najeżone żelaznymi szpikulcami.Uśmiechnął się paskudnie, a jego biegnąca od ucha po usta blizna przesunęła się.– I co, przystojniaku? – zapytałem.– Zamierzasz mnie zatrzymać?Uśmiechnął się jeszcze szerzej, ale nic nie odpowiedział.– Jestem miłosiernym człowiekiem – rzekłem.– Lubię spełniać dobre uczynki.Dlatego też pozwolę ci odejść wolno, pomimo że popełniłeś błąd i wykazałeś się lekkomyślnością, stając na mojej drodze.Nadal bez słowa postąpił krok w moją stronę.No cóż, uznałem, że nie jest zainteresowany propozycją, więc cisnąłem w niego nożem schowanym w rękawie płaszcza.Zwalił się na podłogę z łomotem.I z głupią miną.I z otwartymi ustami, z których sączyła się strużka krwi.Podszedłem, wyszarpnąłem ostrze z jego szyi, a potem wytarłem je w jego własny kaftan.Lubiłem ten nóż, był poręczny, dobrze wyważony i nie zamierzałem się z nim rozstawać.Finneas wciąż żył, ale próżno próbował nabrać tchu, tylko spoglądał na mnie wybałuszonymi oczami, a palcami darł deski podłogi.Wiedziałem, że szykuje się już do przejścia na drugą stronę, więc zostawiłem go w spokoju i nacisnąłem klamkę drzwi prowadzących do sypialni córki Schulmeistera.Nie musiałem zabijać Finneasa.Mogłem go ogłuszyć albo zranić.Ale po pierwsze, nie lubię zostawiać za swymi plecami ludzi, którzy mogą oprzytomnieć i pojawić się w najmniej oczekiwanym momencie.Zwłaszcza, iż zdawałem sobie sprawę, że niedługo stanę się bezbronny niczym nowonarodzony kotek.Po drugie, lojalnie oraz wielkodusznie ostrzegłem Finneasa, dając mu szansę, by odszedł, lecz on wolał zabrać się do bitki.I wreszcie po trzecie, nie zapomniałem, iż przegrałem przez niego sto koron w zakładzie ze Springerem.Nie była to może do końca wina samego zapaśnika, ale jednak nie mogłem obronić się przed odczuwaniem pewnego rodzaju instynktownej, choć niewątpliwie pożałowania godnej, niechęci.Wszedłem do małego pokoiku, gdzie na łóżku leżała szesnastoletnia, na oko, dziewczyna o szczupłej buzi i rzadkich włosach.Usiadłem na krześle naprzeciw i przyjrzałem się jej bladej, wymizerowanej twarzy.Żółte włosy zlepiły się w kosmyki, a kości policzków zdawały się przebijać pergaminową skórę.Wątłe dłonie leżały na pościeli niczym skrzydła martwego ptaka.Każdy człowiek, nawet śpiący najtwardszym i najbardziej spokojnym snem, wykonuje pewne gesty czy ruchy.Czasem drgnie mu powieka, zadrżą usta, mlaśnie lub obliże się, zachrapie, głębiej zaczerpnie tchu, poruszy palcami.Tymczasem dziewczyna sprawiała wrażenie martwej.Jednak z całą pewnością martwa nie była.Przystawiłem do jej ust wypolerowany, srebrny kielich i zobaczyłem, jak powierzchnia metalu pokrywa się parą.Żyła i oddychała, aczkolwiek ten oddech był ledwo zauważalny.– No cóż, maleńka – powiedziałem bardziej do siebie niż do niej.– Jesteś w podróży, a ja zrobię wszystko, abyś z niej już nigdy nie wróciła.Oczywiście leżała tu przede mną całkowicie bezbronna i mogłem zabić jej ciało, spalić je, zniszczyć w jakikolwiek sposób.Ale to nie byłoby właściwe rozwiązanie.Wędrujący duch małej Schulmeisterówny natychmiast zorientowałby się, że ciało, do którego ma powrócić, znalazło się w niebezpieczeństwie.Najpewniej nie zdążyłby wrócić i go obronić, ale mógłby wniknąć w innego człowieka.Kogoś słabego, chorego lub pijanego.Kogoś nieprzygotowanego, by stawiać opór.I zawładnąłby takim ciałem, niszcząc ducha ofiary.Do tego nie mogłem dopuścić.Był tylko jeden, jedyny ratunek.Powracający duch dziewczyny nie może dostrzec jej ciała.Wtedy będzie się błąkał, szukał, coraz słabszy i bardziej zrozpaczony, aż wreszcie osłabnie i sczeźnie gdzieś w mrocznej pustce, być może stając się żerem dla innych, potężniejszych istot.W każdym razie nigdy nie zdecyduje się, by zawładnąć kimś innym, póki będzie miał najbardziej nawet ulotną nadzieję, iż może odnaleźć własne ciało.Sama metoda postępowania z, jak je nazywaliśmy, „wędrującymi czarownicami” była znana od dawna.Ale stosowano ją niechętnie.Zwykle inkwizytorzy woleli zniszczyć ciało czarownicy, licząc na to, że będzie miała kłopoty, by zawładnąć kimś innym, lub że zawładnięcie to ześle na nią kłopoty.Oczywiście duch mógł próbować zaatakować inkwizytora, ale znaliśmy sposoby obrony przed „widmowym dotykiem”, więc nie obawialiśmy się go.Trudno jednak nie zauważyć, że rozwiązanie takie było jedynie połowiczne.Zniszczenie zewnętrznej powłoki nie niszczyło samego zła, które tkwiło przecież w duszy, a nie ciele.Dlatego ja postanowiłem wybrać drogę trudniejszą.I co tu mówić, mili moi, dużo bardziej bolesną dla waszego uniżonego sługi.Odsunąłem krzesło i uklęknąłem na podłodze, tuż przy łóżku.Złożyłem dłonie do modlitwy i zaczerpnąłem głęboko tchu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •