[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zwłaszczajeśli są akurat w Trenton, w siedzibie policji stanowej.Wcale nie byłprzekonany.śniegu.Całe niebo zawaliło się przez gigantyczną szczelinę,wysypując rajski pyt który nagle uległ zepsuciu.Gdy wycieraczki drapałyastmatycznie szybę, ledwie dysząc Jack Thayer wpatrywał się w śnieg, wanielski popiół przykrywający świat.Ten miłośnik literatury, który w godzinachchaosu lubił powtarzać, że za dużo przeczytał, by nadal wierzyć w Boga, po-trafił docenić całą ironię sytuacji.Siedząc w wygodnym fotelu, zaczął układaćwiersz, z krzywym uśmieszkiem na ustach, przywodzącym na myśl trupiobladązjawę Johna Miltona.Na Clove Road nie natknęli się na żaden samochód, kiedy zaś na poboczupojawiły się drzewa iglaste, wyjechali na Old Mashipacong Road, po czymzaczęli się wspinać wzdłuż zbocza.Należało ograniczyć prędkość, zwłaszcza nazakrętach, aby nie wpaść w poślizg i nie stoczyć się z drogi do wąwozu lub nadrzewa.Dotarcie do punktu znajdującego się zaledwie dwanaście kilometrówod Montague zajęło im ponad f trzy kwadranse.Kiedy cherokee zatrzymał sięna postuj, na dworze zrobiło się tak ciemno, że trzeba było zostawić włączoneświatła, aby odnalezć początek ścieżki.Ledwie wysiedli, poczuli ostre ukłucia chłodu.Nasunąwszy na głowę kapeluszszeryfa, Tuttle rozdał swoim towarzyszom latarki i odbezpieczył strzelbę, którązabrał ze sobą, obserwowany przez Jacka Thayera.Po czym połknął ich potwór ciemności.Już po pierwszych metrach poczuli się tak, jakby wiatr zerwał im ubrania izasypał lodem gołą skórę.Zdrętwiały im stopy, rozbolały palce.W ciągu kilkuminut ich ręce zamieniły się w ciężkie kikuty, jakby były napełnione ubitymśniegiem, kciuki zaś niemal przestały się zginać.Co chwilę spływał im poplecach lodowaty strumień, wywołując nieprzyjemne dreszcze.Wkrótcezapomnieli o istnieniu uszu i nosów, które przestały ich palić.Stężały im takżerysy twarzy.Gałęzie wyciągały swoje sękate palce, czepiając się ich rąk i nóg niczymprzepełnieni nienawiścią, zrozpaczeni żebracy Troje przedstawicieli prawaprzebijało się przez posępną roślinność, zamiast maczet posługując sięlatarkami Igliwie drzew tworzyło parawan chroniący przed burzą, a zboczewzgórza przyjęło ich życzliwie pod swoje puchowe skrzydła, gdy tymczasemwszystko wokół zasypywał śnieg nanoszony gwałtownymi podmuchami wiatru.Chłód stale się wzmagał.Nieliczne płatki przebijające zbawienną kurtynęspadały lekko jak piórka.Burza zamieniła sztuczne światło w złoty pył.Możnaby sądzić, że znalezli się w jakiejś baśni Baśni, w której - Annabel ciągle miałatakie przeświadczenie - krąży wilk i może nawet w tej właśnie chwili śledzi ich zukrycia.Za ostrym zakrętem sterczała skała w kształcie dolmenu albo kamiennegototemu, niczym palec ziemi wycelowany ku gwiazdom.Oparłszy się o nią, SamTuttle spojrzał na mapę Thayera.Po czym wskazał złowieszczą gęstwinę lasu.- Jeśli postawiony przez pana krzyżyk znajduje się we właściwym miejscu,musimy zboczyć ze ścieżki, inaczej nie da się tam dotrzeć.Ale powtarzam: niesądzę, żeby to był dobry pomysł.Pogoda się psuje.Annabel położyła mu dłoń na ramieniu i podziękowała przyjacielskimuśmiechem.- Przecież nie szliśmy taki kawał na próżno - powiedziała.- Ruszajmy więcdalej.Zgodnie z przewidywaniami Tuttle'a, reszta drogi nie okazała się łatwa.Kłującepędy roślin i śliskie podłoże zapewniły im sporą porcję zadrapań i bolesnychupadków.Po każdym z nich znikała odrobina ciepła, pod ubranie zaś zakradałosię coraz więcej chłodu.Odsunąwszy niską gałąz, Tuttle niespodziewanieodkrył w ścianie zarośli prześwit, sprawiający wrażenie, jakby było to rozdarcieciągnące się wzdłuż Sky-lands na długości wielu zapomnianych kilometrów.Wyłom ten musiał mieć kiedyś cztery lub pięć metrów szerokości, teraz zaśpowoli zarastał, las usiłował bowiem zabliznić tę ranę, wypełniając ją kiełkami isamosiejkami.Wiatr wciskał się w ten korytarz z siłą pędzącego pociągu.Annabel, która schowała głowę w futrzany kołnierz kurtki, zaczęła kopaćstopami w śniegu, nie przestając dopóki nie miała pewności że trafili wewłaściwe miejsce - dopóki nie natknęła się na brunatne, pokryte rdzą szyny- Prawie się udało! - zawołał Thayer, przekrzykując wiatr - Jeszcze tylkokilometr w tamtą stronę!Pochylił się do przodu i ruszył we wskazanym kierunku, Tuttle niósł naramieniu strzelbę, cały czas poprawiając kapelusz, aby go nie zgubić.Podczasmarszu Thayer podszedł do swojej partnerki, poklepał ją po ramieniu ipowiedział, przekrzykując burzę:- Słyszysz wrzask wyroczni, które każą nam się cofnąć? Próbują namprzeszkodzić! Szept Delf dobiega aż tutaj, Annabel! Pytia śledzi nas ze swojegotrójnogu!Jego śmiech natychmiast zagłuszyły porywy wiatru.Annabel nie podzielałafilozoficznego nastroju partnera, znała go bowiem wystarczająco dobrze, żebywiedzieć, że ta werwa budzi się w nim w chwilach rosnącego napięcia.Nieje-den raz słyszała, jak Jack deklamuje wiersze, kiedy inni raczej zaczęliby sięmodlić.To był cały Thayer.Nagle, wcześniej, niż się tego spodziewali, na poboczu pojawiła się otoczonaśnieżnymi zaspami sterta blachy.Szopa była jednak zbyt mała, żeby ktoś mógłw niej mieszkać - ledwie zdołałaby pomieścić narzędzia.W miarę jak pod-chodzili bliżej, ich zdrętwiałe kończyny, w których czuli mrowienie z powoduzimna, zaczęło ogarniać napięcie.Kiedy na ścianie budowli ujrzeli namalowane wyblakłą farbą litery, Jack iAnnabel już wiedzieli, że znajdują się na terytorium potwora.JC114To był niezawodny drogowskaz dla maszynistów parowozów i kolejarzypracujących przy torach - po odczyta-niu tych kolejowych hieroglifów wiedzieli, gdzie są i dokąd prowadzą tory.- Jesteśmy na miejscu.To tam, przed nami, już niedaleko - stwierdził ponuroThayer.Tuttle ruszył dalej ze strzelbą wycelowaną przed siebie, w drugiej ręcetrzymając latarkę.Słońce, którego nie sposób było dojrzeć w tej szarej melasie,musiało właśnie zachodzić, cienie zaczęły bowiem się wydłużać, nabierającśmiałości i głębi.Wkrótce cała trójka została pokryta kryształkami szadzi, ichwłosy były upstrzone topniejącymi diamentami, a policzki oszronione powłokąprzedwczesnej starości.Nagle z wirującej mgły wynurzył się chwiejny most między dwoma świerkami.Była to bardzo skromna konstrukcja z drewna i stali, łącząca brzegi głębokiegona około dwadzieścia metrów parowu, bez barierek, tworząca niewielkieodwrócone U" wygięte nad przepaścią.Myśl, że ma przejść po zmurszałymmoście, odebrała Annabel resztki pewności siebie.Już zaczęła szukaćwzrokiem innej drogi, spodziewając się zresztą, że i tak niczego nie znajdzie,gdy wtem po-jawiło się oko.Po drugiej stronie mostu widniała ogromna czarna dziura: wejście do tunelu. Kryjówka Boba? - przemknęło Annabel przez głowę.- Nie bądz idiotką! Niktnie mógłby tu mieszkać!"Przed każdym krokiem kolejno macali stopami belki.Thayer otwierał, a Tuttlezamykał ten trzyosobowy pochód.Drewno trzeszczało pod ich ciężarem.Wpołowie drogi Annabel uświadomiła sobie, że nie widzi wokół nic poza przy-tłaczającym ogromem bieli, śnieżnej mogiły.Serce, które czuła gdzieś daleko,tłukło się rozpaczliwie.Chłód pochłaniał ją aż do piersi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]