[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— A co się trochę skrzepię, to znów przychodzi gorączka i resztę sił odbiera.Westchnął.W głosie jego nie było skargi, ale same słowa aż nadto mnie oskarżały.Przez chwilę przejmujące uczucie skruchy odjęło mi zdolność mowy i dopiero po otrząśnięciu się z przykrego wrażenia spytałem:— Czy potraficie utrzymać ster w razie cofania się statku? Złe by z nami było, gdyby się teraz coś popsuło w mechanizmie.Dość mamy trudności i bez tego.Odpowiedział z odcieniem zniechęcenia w głosie, że steru z rąk nie wypuści, poza tym nic obiecywać nie może.W tej samej chwili zjawił się przy nas Ransome, którego postać wynurzyła się z cienia tak niespodziewanie, jakby ją Stwórca znienacka wywołał z nicości.Stojąc w pełnym blasku lampki kompasowej ze spokojnie uśmiechniętą twarzą oznajmił miłym, harmonijnym głosem:— Szkoty są już na pokładzie gotowe do użytku.Ściągnęliśmy je po omacku, bo nie widać nic.Frenchy umieścił się na dziobie statku: to zuch, panie kapitanie, upewnia, że stać go jeszcze na parę podskoków.Blady uśmiech przewinął się po wargach Ransome’a łagodząc mocny ich zarys.Z niezmąconą pogodą w wejrzeniu siwych, poważnych oczu, z nieugiętym hartem ducha dorównującym sile jego mięśni, Ransome był człowiekiem wprost nieocenionym, a przy tym jedynym, na którego sile fizycznej można było polegać.(Drugi wyjątek pod tym względem stanowiłem ja sam, ale wobec konieczności zachowania swobody poruszania się nie mogłem siebie brać w rachubę.) Przyszło mi na myśl, czyby mu teraz nie powierzyć steru.Poniechałem jednak tego zamiaru przypomniawszy sobie w porę o ukrytym wrogu, jakim było chore jego serce.Nie znając wcale zasad fizjologii sądziłem, iż każdy nadmierny wysiłek może sprowadzić nagłą śmierć, i to w najkrytyczniejszym momencie.Przyszło mi to na myśl w chwili, kiedy już miałem wydać zarządzenie, i słowa zamarły mi na ustach.Tymczasem Ransome wycofał się z oświetlonej części pokładu równie cicho, jak się był ukazał.Dziwny niepokój ogarnął mnie po jego odejściu, Jak by pozbawiono mnie nagle ostatniej podpory.Ruszyłem także ku przodowi statku, przechodząc z oświetlonego kręgu w nieprzejrzaną ciemność, która opasywała nas zewsząd jak mur.Zostałem przez nią wchłonięty w jednej chwili.Nie inaczej musiały wyglądać ciemności przed stworzeniem świata.Ledwo postąpiłem parę kroków, a już stałem się niewidzialny dla marynarza przy sterze, gdyż noc zamknęła się za mną jak wierzeje.Musiał teraz czuć się osamotniony, podobnie jak osamotniony czułem się ja sam i każdy człowiek znajdujący się na tym statku.Zniknęły, zatarły się nawet kształty poszczególnych przedmiotów: oko nie rozróżniało już ani masztów, ani rej, ani burt — wszystko zapadło w otchłań nieprzeniknionej ciemności.Ukazanie się błyskawicy byłoby w tej chwili ulgą, ulgą dla mego fizycznego ustroju.Modliłbym się o nią, gdyby nie lęk przed hukiem piorunu.Zdawało mi się, że przy napięciu nerwowym, w jakim się znajduję, napięciu wywołanym nadmiarem ciszy, wystarczy jednego grzmotu, by zetrzeć mnie na proch.Zerwanie się burzy z piorunami zdawało się teraz rzeczą nieuniknioną.Czekałem jej z zapartym oddechem, zesztywniały, skamieniały ze zgrozy.A tu nic! Wciąż ta sama grobowa cisza, od której można się wściec! W pewnej chwili uczułem głuchy, wzmagający się ból w dolnej szczęce, wskazujący, że musiałem zgrzytać zębami, i to od dłuższego czasu.Jakkolwiek dziwne się to może wydawać, nie zdawałem sobie sprawy z tego, co czynię, i teraz potrzeba było ogromnego wysiłku z mojej strony, aby ruch szczęki opanować.Mimo skupienia uwagi w tym kierunku, w pewnej chwili usłyszałem jakiś szczególniejszy szelest, który natychmiast zbudził moją czujność.Były to dziwne, nieregularne odgłosy jak by cichego stukania w pokład.Odgłosy pojedyncze, parzyste, to znów zlewające się w jakiś monotonny pomruk.Zanim zdołałem zorientować się, co to być może, otrzymałem lekkie uderzenie w okolicę lewego oka i uczułem wielką łzę spływającą po moim policzku.Deszcz! Olbrzymie krople deszczu, zwiastunki nadchodzącej burzy.Tap, tap, tap… Zwróciłem się natychmiast do Gambrilla przestrzegając go, aby mocno trzymał koło.Głos mój łamał się ze wzruszenia.Nie ulegało już wątpliwości, iż fatalna chwila nadchodzi.Wstrzymałem oddech.Wbrew wszelkiemu oczekiwaniu wszystko nagle umilkło i nastał znowu moment nieznośnego zawieszenia — zdawało mi się, iż leżę rozciągnięty na łożu tortur, wsłuchując się w powolne przykręcanie śruby.Nie wyobrażałem sobie nigdy, aby można było krzyczeć z rozdrażnienia, w tej chwili jednakże nasuwała mi się myśl: „Nie pozostaje nic innego, jak krzyczeć na cały głos!” Nagle — jakże to wyrazić słowami? — ciemność przemieniła się w wodę.Innego porównania nie znajduję.Ulewa, a choćby rzęsisty deszcz, przychodzi przy akompaniamencie szumu; wyczuwa się nadciąganie takiej nawałnicy po plusku wody, po ochłodzeniu się powietrza.Tu było inaczej.Bez żadnej zapowiedzi, bez szumu i plusku, bez wyczuwalnego zetknięcia się z deszczem, zostałem w jednej chwili skąpany w potokach wody.Ponieważ miałem na sobie tylko piżamę, nic dziwnego, że nie było na mnie suchej nitki.Woda spływała mi po całym ciele, wsiąkała we włosy, napełniała nos, uszy i oczy.W ciągu niespełna minuty połknąłem jej chyba parę wiader.Biedny Gamibrill o mało się nie udusił.Prychał niemiłosiernie, zanosząc się co chwila kaszlem, urywanym kaszlem chorego człowieka.Widziałem go teraz jak poprzez mętne szkło: przypominał rybę w akwarium, jakąś dziwną, fosforyzującą stworę oglądaną przy świetle elektrycznym
[ Pobierz całość w formacie PDF ]