[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tempie patrzyła na niego sponad kołdry.- Niech oni wyjdą - szepnęła.- Byleby tylko wyszli.- No, no - powiedziała pani Reba.- Doktor cię postawi na nogi.Tempie kurczowo przytrzymywała na sobie kołdrę.- Jeżeli panienka pozwoli.- powiedział doktor.Włosy parowały mu cieniutko od czoła.Ściągałwargi pełne, wilgotne i czerwone.Jego oczy za okula­rami wyglądały jak maleńkie kółeczka mknącego za­wrotnie roweru; były metalicznie piwne.Wyciągnął grubą białą rękę zdobną w pierścień masoński, po­rosłą cienkim czerwonawym puchem aż do drugich stawów palców.Zimne powietrze owionęło ją po ciele aż pod uda; oczy miała zamknięte.Leżąc na wznak, z nogami zsuniętymi, rozpłakała się beznadziejnie i biernie jak dziecko w poczekalni dentysty.- No, no - powiedziała pani Reba.- Łyknij so­bie jeszcze dżynu, laleczko.Dobrze ci zrobi.Od czasu do czasu roleta w oknie odchylała się i zcichym szelestem trąc o futrynę, słabo falując wpu­szczała do pokoju zmierzch.Powolnymi kłębami zmierzch o barwie dymu wsuwał się spod rolety i gęstniał w pokoju coraz bardziej.Porcelanowe figurki, podtrzymujące zegar, deli­katnie połyskiwały przyćmionymi gładkimi wygię­ciami kolan, łokci, boków, ramion i piersi w posta­wach lubieżnego znużenia.Szklana tarcza zegara sta­ła się lusterkiem zatrzymującym na sobie całe chyba niechętne światło, gdy jednocześnie w swej spokoj­nej głębi zatrzymywała cichy gest czasu, który musiał umierać z jedną wskazówką, jak weteran wojenny z jedną ręką.Pół do jedenastej.Tempie leżała w łóżku, patrzyła na zegar, myślała, jak to jest o godzinie pół do jedenastej.Była w za dużej nocnej koszuli z wiśniowej krepy, zupełnie teraz czarnej na tle pościeli.Jej włosy, już uczesane, rozpościerały się na poduszce też czarno.Twarz, szyję i ramiona pod kołdrą miała szare.Gdy oni wyszli z pokoju, dosyć długo leżała z głową pod kołdrą.Słuchała odgłosu zamykania drzwi, a potem kroków w dół po schodach, aż beztroski, nie milknący głos doktora i strudzone sapanie pani Reby, zadymia­jąc się stopniowo zmierzchem, ucichły w brudnym ha-llu.Wyskoczyła wtedy z łóżka, podbiegła do drzwi i zasunęła zasuwkę, po czym biegiem wróciła do łóżka, znów naciągnęła kołdrę na głowę i kuliła się tak, do­póki nie zabrakło jej powietrza.Na sufit i wysoko na ściany padało ostatnie szafra­nowe światło, któremu już przydawała fioletu ząbko-wana na tle zachodu palisada dachów ulicy Głównej.Tempie patrzyła, jak to światło zanika wchłaniane przez ziewającą raz po raz roletę.Patrzyła, jak ostatni blask kondensuje się w tarczy zegara i jak tarcza - jeszcze przed chwilą okrągły otwór w mroku - staje się krążkiem zawieszonym w nicości, w chaosie pier­wotnym, a potem nagle kryształową kulą i zawiera w swej spokojnej, tajemnej głębi już uporządkowany chaos tego zawiłego, cienistego świata, ziemi, którasię kręci i na której boki poznaczone bliznami wystę­pują w tym zawrotnym wirze dawne rany, znów otwarte w pełną czających się nowych nieszczęść cie­mność nocy.Ale myślała, jak to jest o godzinie pół do jedenastej.0 tej godzinie ubierania się na tańce, jeżeli ma się u chłopców dostateczne powodzenie na to, by pun­ktualność wcale nie obowiązywała.W powietrzu jesz­cze opary kąpieli i w blaskach lamp może puder, jak plewy na poddaszu stodoły, a one oglądają się wza­jemnie i porównują, i śmieją się, że siałyby większe spustoszenie na parkiecie, gdyby tam weszły nagie.Niektóre by nie chciały, zwłaszcza te z krótkimi no­gami.Niektóre są zgrabne, ale też by nie chciały.1 to nie wiadomo dlaczego.Ale ta najbardziej zepsu­ta z nich wszystkich mówi, że dla chłopców każda dziewczyna jest brzydka, kiedy się rozbierze.I mó­wi, że Wąż widywał Ewę już od kilku dni, a jednak nie zwrócił na nią uwagi, dopóki Adam nie kazał jej nałożyć figowego listka.„Skąd wiesz?" - pytają one wszystkie, a ona tłumaczy im, że Wąż tam był jeszcze przed Adamem, bo został najpierw wyrzucony z nie­ba; Wąż tam był przez cały czas.Ale im chodzi nie o to, tylko o tych chłopców, więc znowu pytają: „Skąd wiesz?" I Tempie przypomniała sobie, jak ta dziewczyna najbardziej zepsuta z nich wszystkich stała wtedy oparta o toaletkę i jak one ją otaczały, już uczesane i z ramionami pachnącymi wonnym my­dłem, i jak puder lekko unosił się w powietrzu, a ich oczy niczym noże prawie odczuwalnie krajały ją w każdym miejscu, na które patrzyły; i te jej oczy, w brzydkiej twarzy takie odważne i przerażone, i zu­chwałe, gdy one wszystkie pytają: „Skąd wiesz?" - aż wreszcie ona im mówi, skąd wie, i podnosząc rękę przysięga, że się puściła.I w tym momencie najmło­dsza z nich odwraca \się i wybiega z garderoby.Za­myka się w łazience i słychać, jak tam wymiotuje.Myślała także, jak to jest o godzinie pół do jedenas­tej przed południem w niedzielę, gdy parami bez poś-piechu idzie się do kościoła.Patrząc na wskazówkę ze­gara, ten gasnący spokojny gest czasu, przypomniała też sobie, że jeszcze jest niedziela, ta sama niedziela.Może to pół do jedenastej dziś przed południem - tamte pół do jedenastej.„Więc mnie tu nie ma - myślała.- To nie jestem ja.Bo ja jestem teraz w Oxford i dziś wieczorem mam randkę z [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •