[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Siedział i wył.Żona uklękła przy nim, próbowała go przytulić, jak najlepiej umiała, i właśnie wtedy na salę wszedł doktor z pie­lęgniarką depczącą mu po piętach, David zaś wyślizgnął się na korytarz, płacząc, bardzo płacząc, ale bardzo też starając się nie szlochać.W końcu byli przecież w szpitalu, wśród chorych, którzy próbują wyzdrowieć.Zobaczył ojca, bardzo bladego, tak bladego, jak matka, kiedy powiedziała mu o wypadku.Ojciec złapał go za rękę - jego dłoń była zimniejsza od dłoni syna.“Bardzo mi przykro, że musiałeś być świadkiem czegoś takie­go” - powiedział tata, kiedy czekali na najwolniejszą windę świata.David miał wrażenie, że ojciec po prostu nie był w stanie wymyślić niczego innego.Kiedy wracali do domu, Ralph Carver dwukrotnie próbował coś powiedzieć i dwukrotnie rezygnował.Wreszcie włączył radio, znalazł stację nadającą złote przeboje, wyłączył je i spytał syna, czy nie chciałby się czegoś napić, na przykład: zimnego koktajlu mlecznego.David tylko potrząsnął głową, a tata nastawił wtedy radio tak głośno, jak jeszcze nigdy przedtem.Kiedy dotarli do domu, powiedział ojcu, że chciałby porzucać trochę do kosza na podjeździe.Ojciec odparł: “Tak, oczywiście” i niemal wbiegł do domu.Stojąc przy pęknięciu w asfalcie - swej prywatnej linii rzutów osobistych - przez otwarte okno nad zlewem słyszał głos rozmawiających w kuchni rodziców.Matka chciała wiedzieć, co się stało, i jak to przyjął chłopiec.“No więc był świadkiem sceny” - odparł ojciec, jakby śpiącz­ka Briana i jego zbliżająca się wielkimi krokami śmierć były jakąś sztuką teatralną.A potem David odpłynął.Znów naszło na niego znajome już uczucie obcości, uczucie nieważności, jakby był małą częścią czegoś wielkiego, a nie całością.Nagle poczuł nieprzezwyciężoną pokusę, by pojechać do lasku przy Niedźwiedziej, na tę małą polankę.Na polankę prowadziła ścieżka, wąska, ale rowerami można było po niej przejechać pod warunkiem, że jechało się gęsiego.To tu, w Strażnicy Wietkongu, wypróbowali z Brianem jeden z papierosów Debbie Ross i stwierdzili, że smakuje obrzyd­liwie, tu razem przeglądali pierwszy w ich życiu egzemplarz Penthouse'a (Brian znalazł go na wierzchu kosza na śmieci za E-Z Stop 24, kawałek za domem w stronę śródmieścia), tu siedzieli ze zwieszonymi nogami, prowadząc długie rozmowy i śniąc swe sny.sny prawie wyłącznie o tym, jak to w dziewiątej klasie zostaną królami szkoły West Wentworth.To tu, na polance, na którą prowadził szlak Ho Szi Mina, najmocniej radowali się swą przyjaźnią.I nagle David poczuł, że musi, po prostu musi tam jechać.Po raz ostatni zakozłował piłką, którą - wraz z Brianem - rozegrali chyba z milion meczów jeden na jeden - ugiął nogi w kolanach i rzucił.Nic z tego, siatka.Złapał odbitą od ściany domu piłkę i rzucił ją na trawnik.Rodzice nadal siedzieli w kuch­ni, ich głosy nadal słyszał przez otwarte okno, ale chłopu nawet do głowy nie przyszło, żeby wsadzić głowę do środka i poinfor­mować ich, co ma zamiar zrobić.Jeszcze by mu zabronili.Nie przyszło mu także do głowy, żeby wziąć rower.Poszedł piechotą.Szedł ze spuszczoną głową, z kieszeni nadal wystawała mu jaskrawoniebieska przepustka ZWOLNIONY PRZED KOŃ­CEM LEKCJI, choć lekcje już dawno się skończyły.Wielkie żółte autobusy mknęły po swych trasach, mijały go grupki roz­krzyczanych dzieciaków wymachujących zeszytami i koszykami na lunch.David nawet ich nie zauważał.Jego umysł znajdował się na innym planie.W przyszłości wielebny Martin miał opo­wiedzieć mu o “cichym, ledwie słyszalnym głosie Boga” i wtedy chłopiec uświadomił sobie, że skądś go zna, choć teraz nie brzmia­ło to jak głos, nie wydawało się myślą, nie było nawet wrażeniem.Przychodziła mu do głowy tylko analogia z tym, że kiedy człowiek jest spragniony, całe jego ciało krzyczy o wodę, jak w końcu gotów jest położyć się w błocie i pić z kałuży, jeśli nic lepszego nie ma akurat pod ręką.Doszedł do Niedźwiedziej, skąd skręcił na szlak Ho Szi Mina.Szedł nim powoli, z głową nadal spuszczoną; bardzo przypominał profesora zmagającego się z trudnym problemem.Szlak Ho Szi Mina nie był wyłączną własnością jego i Briana, bawiło się tu mnóstwo dzieci wracających ze szkoły, lecz w to ciepłe jesienne popołudnie był całkowicie opustoszały, jakby specjalnie, w ocze­kiwaniu na przyjście najlepszego przyjaciela Briana.W połowie drogi do polanki leżał papierek z balonika “Trzej muszkieierowie” - jedynego balonika, jaki tolerował Brian, który nazywał go “Trzy muchy”.David nie miał wątpliwości, że to właśnie Brian wyrzucił ten papierek dzień, może dwa dni przed wypad­kiem.David podniósł go.Brian na ogół nie śmiecił, papierki po słodyczach chował najczęściej do kieszeni, ale.Ale może coś sprawiło, że go wyrzucił [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •