[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Wszyscy plotkowali o tym, że pije - ciągnęła, jakby nie słysząc jego odpowiedzi.- A czy istniał kiedykolwiek jakiś irlandzki ksiądz, który od czasu do czasu nie zajrzałby do kieliszka? To nie był żaden delikatny maminsynek, tylko prawdziwy mężczyzna! - Jej ostry głos wzbił się oskarży cielsko aż pod wysokie sklepienie.- On był prawdziwym księdzem, a nie jakimś świętoszkowatym mięczakiem!Ben i Mark słuchali bez specjalnego zdziwienia, nie odzywając się ani słowem.Tego dnia nie sposób było czemukolwiek się dziwić.Nawet nie myśleli już o sobie jako o mścicielach albo zbawcach; przygnieceni ciężarem wydarzeń starali się po prostu przeżyć.- Czy dobrze się czuł, kiedy widzieliście go po raz ostatni? - zapytała, wpatrując się w nich przenikliwym spojrzeniem.- Tak - odparł Mark, mając przed oczami Callahana stojącego w kuchni z uniesionym nad głową rozjarzonym krzyżem.- A teraz chcecie dokończyć to, co on zaczął?- Tak - powtórzył Mark.- W takim razie bierzcie się do roboty! - fuknęła.- Na co jeszcze czekacie?Zerwawszy się z miejsca odeszła szybkim krokiem ku drzwiom kościoła, niczym samotny żałobnik wychodzący z ceremonii pogrzebowej, która nigdy się nie odbyła.47Dziesięć po szóstej nareszcie znaleźli się ponownie w pensjonacie Evy Miller.Słońce wisiało nisko nad wierzchołkami sosen, zalewając ziemię krwawą poświatą.Ben zatrzymał samochód na parkingu i spojrzał w okno swego pokoju.Zasłona była odsunięta, dzięki czemu mógł dostrzec maszynę stojącą na biurku, a obok niej stos zapisanego papieru przygnieciony szklanym, kulistym przyciskiem.Wydało mu się niesłychanie dziwne, że widzi to wszystko ostro i wyraźnie, jakby świat znowu był normalny, bezpieczny i uporządkowany.Przeniósł spojrzenie na usytuowaną z tyłu domu werandę.Bujane, wiklinowe fotele, na których pocałował pierwszy raz Susan, stały obok siebie w tym samym miejscu.Kuchenne drzwi były otwarte, tak jak zostawił je Mark.- Nie mogę.- wymamrotał Mark.- Po prostu nie mogę.Skulił się na siedzeniu, spoglądając przed siebie wielkimi, przerażonymi oczami.- Musimy tam wejść we dwóch - powiedział Ben, wyjmując z kieszeni dwie ampułki ze święconą wodą.Chłopiec odsunął się gwałtownie, jakby zawierały jakąś żrącą truciznę.- Chodźmy.- Nie dysponował już żadnymi argumentami.- No, chodźmy.- Nie.- Mark.- Nie!- Potrzebuję cię, Mark.Zostaliśmy już tylko my dwaj.- Chyba już dosyć zrobiłem! - krzyknął Mark.- Nie dam rady więcej! Nie rozumie pan, że nie potrafię teraz na niego spojrzeć?- Musimy to zrobić we dwóch.Doskonale o tym wiesz.Chłopiec wziął z jego dłoni ampułki i przycisnął je do piersi.- O, Boże.- wyszeptał, po czym spojrzał na Bena i skinął z determinacją głową.- W porządku - powiedział.- Gdzie jest młotek? - zapytał Ben, gdy wysiedli z samochodu.- Wziął go Jimmy.Weszli po drewnianych schodkach na werandę.Wiatr przybrał na sile, a z czerwonej tarczy słońca lały się potoki szkarłatnych promieni.W kuchni poczuli od razu wilgotny, niemal namacalny zapach śmierci.Drzwi do piwnicy stały otworem.- Boję się - wyszeptał Mark drżącymi wargami.- Nie dziwię ci się.Gdzie jest latarka?- Na dole.Zostawiłem ją, kiedy.- W porządku.- Stanęli przy zejściu do piwnicy.Tak jak powiedział Mark, fragment schodów widoczny we wpadających przez okno promieniach słońca wyglądał na nienaruszony.- Chodźmy.48Schodzę po własną śmierć, pomyślał zupełnie spokojnie Ben.Nie czuł strachu ani żalu, bo wszystkie uczucia dotyczące go osobiście zniknęły pod wpływem otaczającej go, przytłaczającej atmosfery niewyobrażalnego zła.Ześlizgując się ostrożnie po przystawionej przez Marka desce, pogrążał się jednocześnie w lodowatym, niewzruszonym spokoju.Zauważył, że jego dłonie promieniują niezwykłym blaskiem, jakby miał na nich jakieś niewidzialne rękawiczki.Nie zdziwiło go to.„To będzie koniec zaszłości światowych.Prawdziwym cesarzem jest cesarz lodów śmietankowych”.Kto to powiedział? Matt? Ale Matt nie żyje.Podobnie jak Susan.I Miranda.Wallace Stevens też już umarł.Na twoim miejscu, koleś, nie robiłbym tego.Ale on spojrzał.Więc tak się wygląda, kiedy już jest po wszystkim.Jak coś połamanego i rozbitego, co było wypełnione w środku różnymi kolorowymi płynami.To nie było jeszcze najgorsze.Na pewno nie tak okropne, jak jego śmierć.Jimmy powinien mieć w kieszeni płaszcza rewolwer McCaslina.Ben zabierze go, a gdyby nie udało im się przed zachodem słońca dotrzeć do Barlowa, zabije najpierw chłopca, a potem siebie.Nie było to zbyt dobre rozwiązanie, ale i tak lepsze niż to, co mogłoby ich czekać.Stanąwszy na podłodze piwnicy pomógł zejść chłopcu.Spojrzenie Marka na ułamek sekundy spoczęło na skulonym, nieruchomym kształcie, a potem szybko skierowało się w inną stronę.- Nie mogę.- wyszeptał.- W porządku.Odwrócił się, a Ben przyklęknął, odsunąwszy uprzednio nogą sterczące groźnie w górę ostrza i delikatnie odwrócił Jimmy'ego na plecy.Na twoim miejscu, koleś, nie robiłbym tego.- Och, Jimmy.Miał wrażenie, że przeciskające mu się przez gardło słowa drapią je do krwi.Podłożył lewe ramię pod głowę Jimmy'ego, prawą ręką wyciągając po kolei wbite głęboko w ciało noże.Było ich sześć.Odszukał młotek, rewolwer i latarkę, a następnie nakrył zwłoki jakimiś starymi zasłonami, które znalazł na pobliskiej półce.Wyprostowawszy się włączył latarkę; choć plastikowa obudowa pękła w jednym miejscu, żarówka działała bez zarzutu.Omiótł pomieszczenie strumieniem światła.Nic.Skierował go pod stół bilardowy.Też nic, podobnie jak w wąskiej przestrzeni za piecem.Pod ścianami piętrzyły się półki z przetworami, między nimi zaś wisiała szafka ze starannie poukładanymi narzędziami.Odpiłowane schody stały wepchnięte w najdalszy kąt, tak by nie można ich było dostrzec z kuchni [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •