[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Potem zrobiono test osobowości, włącznie z dokładnym badaniem nawariografie.Na ile mogłem się zorientować, chodziło o to, by spraw-dzić, jak bardzo jestem gotów się zaangażować i co mną kieruje.Bógjeden wie jakie wyszły wyniki.Nie miałem pojęcia, na ile mogę zdra-dzić moją prawdziwą motywację.To znaczy poza pragnieniem, byzostać bohaterem.Nie żeby nadchodząca zagłada mnie nie obcho-dziła, bynajmniej.Każdego obchodziła.Ale moje osobiste motywybyły inne.I nie dotyczyły Mareny.To znaczy oczywiście uważałem,że Marena jest niezłą laską, i naturalnie odruchowo chciałem w jejoczach uchodzić za bohatera.Normalna sprawa.Cóż, taka kobietana pewno spotykałaby się tylko z kimś lepszym, więc to był mój spo-sób, by dołączyć do grona takich właśnie mężczyzn - nie bogaczy,lecz prawdziwych bohaterów, superherosów, takich, że nieważne, cogłupiego czy wrednego zrobią potem, nie będzie to miało znaczenia.Ale nie to mną kierowało, absolutnie nie to.Prawda jest taka, że miałem ukryte motywy.I miałem je prak-tycznie od urodzenia.Znane są przypadki blizniąt, z których jednoumiera jeszcze w okresie ciąży lub jest wchłonięte podczas rozwojudrugiego płodu, a kiedy to drugie dziecko dorośnie, nawet jeżeli niewie o blizniaku, zawsze ma wrażenie, że kogoś mu brak.Mnie niedotyczyła ta tęsknota, ale nieustannie miałem poczucie, że czegośszukam, czegoś, co utraciłem.Trzy czwarte moich snów było o tym,że biegam w tę i z powrotem i czegoś szukam.Albo raczej jakiegośmiejsca.I to niemałego.Miejsca, które powinno znajdować się tużza rogiem, ale nigdy go tam nie ma.A teraz, kiedy nareszcie udałomi się uśpić dręczące mnie demony, rzeczywistość przywaliła mi potwarzy tym moim leniwym, durnowatym życiem.Chciałem, byświat się zmienił.Chciałem moją pobitą, zgwałconą, okaleczoną,skażoną i porzuconą na poniewierkę kulturę z powrotem.I, do dia-bła, chciałem ją teraz.Banalne, lecz prawdziwe.Wystarczy wyobrazićsobie dziecko odesłane z jakiegoś umierającego miejsca, jak Atlan-tyda, getto warszawskie, Krypton, Bośnia lub Gwatemala, któremuprzed odejściem rodzice dają jako rodzaj - to jest daruz okazji narodzin - parę części ze starej, drewnianej układanki.Ka-wałki są stare, wygładzone na krawędziach, ale kolory stanowiąceczęść tajemniczego obrazu nadal pozostają mocne i jaskrawe.I owodziecko nosi te kawałki przez całe życie ze sobą, ale przyglądając sięim, może jedynie zgadywać, jakiego obrazu są częścią.Lecz oto nag-le dowiaduje się, że ktoś ma ten obraz, a przynajmniej jego fragment.Co zrobiłoby w takiej sytuacji? Co każdy z nas zrobiłby? Co zrobiłbyJezus? Ktokolwiek?Wiedziałem, co ja zamierzam zrobić.Zamierzałem sprawić, bywybrano mnie zamiast Sica, zamierzałem przejść przez czasoprze-strzeń Kerra.I zamierzałem poradzić sobie ze wszystkim, co zastanępo drugiej stronie.A potem zamierzałem przywrócić moją przeklętącywilizację, teraz ściśniętą do mglistego wspomnienia w tysiącpięćset trzydziestu czterech centymetrach sześciennych gąbki - czyliw moim mózgu.17W środę, czwartego, zadzwoniła Marena i powiedziała, żebym byłgotów w piątek wcześnie rano na spotkanie z wielkim człowie-kiem.Otatnia przeszkoda, jak się domyślałem.Można by pomyśleć, żebardziej opłaciłoby się, gdyby ten facet skreślił mnie przed całą tąszopką z męczącymi i drogimi badaniami, ale Lindsay Warrennależał do tych ludzi, którzy uznaliby za stratę czasu pochylenie sięi podniesienie z ziemi tysiąca dolarów.Przebadanie mnie najpierwbyło pewnie standardową procedurą, tak samo, jak ongiś codzienneprzygotowywanie kolacji dla Ludwika xiv w każdej z jego myśliw-skich posiadłości na wypadek, gdyby król raczył zajrzeć.Marena przyznała, że jak na razie plan się nie zmienił i to Sicmiał się przenieść w czasie.Równowaga psychiczna i zdolności in-terpersonalne zawsze wygrywały z błyskotliwością.Jednak przynaj-mniej trzech ludzi głosowało na mnie, przeciwko Sicowi.Lindsay,ktoś o przezwisku lub nazwisku Snow oraz niejaki Ezra Hatch.Tona pewno wpłynęło na ogólny rezultat.Nie wiem, jak głosował Boylelub Michael Weiner.Albo Marena, jeżeli już o tym mowa.Ale Ma-rena chyba mnie lubi, pomyślałem.A Taro.Cóż, Taro pewnie my-śli.No dobra, Taro wie od dawna, że jestem trochę pokręcony.Alepewnie zdążył do tego przywyknąć.Za to Boyle na pewno mnie nie-nawidzi.I Weiner-gównojad też mnie nienawidzi.Zatem dwa głosyza, dwa przeciw.Chociaż Lindsay prawdopodobnie tak naprawdę maosiem głosów.Rzecz w tym jednak - i to mądrość do zapamiętaniadla młodych i starych - że rzadko się zdarza, by merytoryczne plusyprzeważały szalę w danej sprawie.Nawet jeżeli chodzi o wybawcę,który pomoże w uniknięciu zagłady świata, zawsze najważniejsze jest,czy tego osobnika się lubi, czy jest przystojny i do jakich sekretnychstowarzyszeń należał oraz czy przypadkiem jego nazwisko nie koń-czy się na samogłoskę.Normalna sprawa.Dwa dni spędziłem cały w nerwach.W piątek rano Laurence Boylespotkał się ze mną i Mareną w niskiej, dość przestronnej TymczasowejPracowni Rozwoju i Badań numer cztery, mieszczącej się wbunkro-watych piwnicach stadionu.Chociaż była siódma sześćrano, Boyle miał na sobie najmodniejszy trzyczęściowy ciemnygarnitur oraz koszulę ze stójką, przez co jego szyja wyglądała, jakbywystawała z ciasnej rury.Przecisnęliśmy się między kubikami - wkażdym siedział już jakiś troglodyta zajęty swoją robotą.Kilkuzrobiło sobie przerwę i grało w piłkarzyki na wolnej przestrzeni zakabinami.Wszyscy spoglądali na Marenę, jakby była królowąAmidalą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]