[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ja jednak skłonny byłem uważać go raczej za biologicznego degenerata aniżeli obcego.Kiedy zorientowałem się, że będę jedynym pasażerem w tym autobusie, nie było mi przyjemnie.Nie odpowiadało mi podróżowanie wyłącznie w toważystwie tego kierowcy.Nadszedł jednak czas odjazdu, stłumiłem więc niechęć i wsiadłem za tym człowiekiem wręczywszy mu banknot jednodolarowy i powiedziawszy tylko jedno słowo "Innsmouth".Spojrzał na mnie z zaciekawieniem wydając mi w milczeniu czterdzieści centów reszty.Usiadłem po jego stronie, ale daleko, chciałem bowiem podczas jazdy patrząc na morze.Wreszcie ów zramolały wehikół ruszył ze zgrzytem i piskiem i kłośno turkając mijał stare budynki z cegły na State Street w gęstej chmurze dymu dobywającego się z rury wydechowej.Zauważyłem, że przechodnie na ulicy starają się nie patrzeć na autobus albo udają, że nie patrzą.Po chwili skręciliśmy w lewo na High Street, gdzie jezdnia była już gładsza; przemknęliśmy obok dostojnych starych rezydencji wczesnorepublikańskiego okresu i obok jeszcze starszych farm z okresu kolonialnego, minęliśmy Lowel Green i Parker River, po czym wjechaliśmy w długi, monotonny pas rozległego nadmorskiego obszaru.Dzień był ciepły i słoneczny, jednakże piaszczysty teren, porosły turzycą i karłowatymi drzewami, stawał się coraz bardziej opustoszały.Z okna widziałem błękitną wodę i piaszczyste zarysy Plum Island, a wkrótce zjechaliśny prawie na sam brzeg plaży, gdyż nasza wąska droga zboczyła z głównej szosy prowaszącej do Rowley i Ipswich.Nie było tu już żadnych domów, a stan drogi świadczył o bardzo niewielkim ruchu kołowym.Niskie, zniszczone wiatrem i deszczem słupy telefoniczne miały tylko dwie linie, a co pewien czas przejeżdżaliśmy przez sfatygowane drweniane mostki na małych rzeczkach, które wijąc się płynęły w głąb lądu i potęgowały jeszcze wrażenie pustki tego terenu.Gdzieniegdzie wyłaniały się przed moimi oczami nagle kikuty i rozpadające się resztki fundamentów ponad ruchomymi piaskami, świadczące o dawnej tradycji, o jakiej wspominaw książce historii, którą czytałem, a mianowicie, że niegdyś była to żyznam gęsto zaludniona kraina.Zmiana nastąpiła w okresie epidemii w Innsmouth w 1846 roku, a wśród mieszkańców panuje przekonanie, że ma to związek z jakimiś tajemniczymi złymi mocami.Na spustoszenie tego terenu wpłynął też bezsensowny wyrąb przybrzeżnych lasów, co pozbawiło ziemię tak potrzebnej ochrony drzew i dała wolną drogę falom i piaskom przenoszonym wiatrem.Posuwając się dalej straciliśmy z oczu Plum Island, a po lewej stronie rozroczył się przed nami widok na rozległy Atlantyk.Nasza wąska droga zaczęła się wspinać stromo, a mnie zaczął ogarniać dziwny niepokój, kiedy zobaczyłem przed sobą wysoką grań, na krórej nasza wyżłobiona droga sięgała nieba.Wydawało się, że autobus będzie się tak wspinać coraz wyżej, pozostawi za sobą normalną ziemię i wzniesie się w arkana wyższych warstw powietrza i tajemniczego nieba.Zapach morza był teraz prawie złowieszczy, a pochylone mocne plecy milczącego kierowcy i jego wąska głowa z każdą chwilą stawały się dla mnie coraz bardziej nienawistne.Kiedy popatrzyłem uważniej, przekonałem się, że tył jego głowy jest prawie tak samo pozbawiony włosów jak i jego twarz, tylko parę zółtych kępek wyrasta mu na szarej, szorstkiej skórze.I tak wjechaliśmy na grań, skąd roztoczył się widok na rozległą dolinę, gdzie rzeka Manuxet łączyłą się z morzem na północ od długiego łańcucha wzgórz najgęściej skupionych w Kingspot Head i skręcającym w strone Cape Ann.Na dalekim zamglinym horyzoncie zdołałem zauważyć przyprawiający o zawrót głowy zarys góry, a na niej tajemniczy stary dom, o którym krążyło tak wiele legend; w tej chwili całą moją uwagę przykuwała bliższa panorama roztaczająca się w dole.Zorientowałem się, że przedemną jest już upiorne Innsmouth.Było to miasto rozległe i gęsto zabudowane, ale już z daleka znaminował je złowieszczy brak śladów życia.Z gęstego skupiska kominów tylko gdzieniegdzie unosił się kłębek dymu, a trzy wysokie wieże sterczały na tle morza nagie i nie pomalowane.Jedna z nich na szczycie się tozpadała, a tu i ówdzie widniały czrne czeluście, w których niegdyś były pewnie tarcze zegarów.Ogromną ilość obwisłych, spadzistych dachów o spiczastych kalenic najwyraźniej toczyło robactwo, a kiedy zjechakiśmy trochę niżej, okazało się, że większość dachów całkiem się zapadła.Było tam także kilka dużych kwadratowych domów w stylu gregoriańskim z kopertowymi dachami, kopułami i tarasami otoczonymi żelazną balustradą.Te znajdowały się z dala od morza i niektóre zachowały się jeszcze w całkiem niezłym stanie.Sramtąd ciągnęły się w stronę lądu nie używane teraz i zarosłe trawą szyny kolejowe z przechylonymi słupami telegraficznymi, pozbawoinymi drutów, i na pół zatarte ślady starych dróg do Rowley i Ipswich.Największe zniszczenie dało się zauważyć tuż nad morzem, choć w samym środku wypatrzyłem białą wieżę całkiem dobrze zachowanej budowli z cegieł, która wyglądała jak mała fabryka.Przystań, z dawna zasypana piaskiem, otoczona była starym, kamiennym falochronem; na nim to zacząłem odróżniać małe figórki siedzących rybaków, a na samym końcu fundamenty stojącej tu niegdyś latarni morskiej.Od wewnątrz falochronu utworzył się piaszczysty cypel, na nim zaś spostrzegłem kilka przysiadłych chat, płskodenne łodzie i porozrzucane wrzeciądze do łowienia homarów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]