[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Twój starszy brat, dzielny wojak, nic nie wskórał, a ty myślisz, że potrafisz.Lepszej na to głowy potrzeba niż twoja, żeby się diabłom nie dać.Ja mam na nie sposób, od tego jestem organistą.Siedź tutaj, a ja pójdę.Jak kropnę święconą wodą, a zaklnę biesa po łacinie, to zobaczymy, czy nie zemknie z powrotem do piekła.Zasunął w zanadrze książkę z kantyczkami, wziął święconą wodę z kropidłem i poszedł.Minął dzień, minął drugi i trzeci — organisty ani widu, ani słychu.Minął tydzień, a jego jak nie ma, tak nie ma.Najmłodszy poszedł do samotnej chatki u starej mogiły, żeby się poradzić zielarki.— Jak go nie ma do tej pory, to już nie wróci — powiedziała mądra baba.— Zamienił się w kamień, wrósł w ziemię i stoi na Sobotniej Górze.Zafrasował się bardzo najmłodszy wdowi syn, że oto już dru­giego brata utracił.Pobiegł co tchu do domu, naostrzył kosę i przewiesił ją przez ramię, zabrał bochenek chleba w koszyku i poszedł ku południowi.Pierwszego dnia przeprawił się przez pierwszą rzekę promem i przebył pierwszy bór.Drugiego dnia przeprawił się przez drugą rzekę łódką i przebył drugi bór, większy.Trzeciego dnia przeprawił się przez trzecią rzekę wpław i prze­był trzeci bór, największy.Słońce już zachodziło, kiedy wyszedł z boru.A tu przed nim stroma góra stoi.Wierzchołek skryty w chmurach, dookoła czarny las.Ogromne buki, dęby, sosny i jodły sterczą tłumem, jakby się pięły po zboczach, jakby wyrastały jedne z drugich wyżej i wyżej.Wdowi syn zaczął się wspinać.Przekonał się wnet, że nie była to łatwa droga.Wszędzie spo­tykał przeszkody: to gąszcz jadowitych ziół i cierni, to rumowiska skał, całe zielone od wilgotnych mchów, to wśród nich gniazda żmij i różnych gadów, co wiją się i syczą okropnie.Przystanął przestraszony i myśli: “Przejdę, czy nie przejdę?"Wspomniał matkę, co leży martwa i bez zaklętej wody nie ożyje.Wiec wspinał się wyżej i wyżej, choć skały kaleczyły mu stopy, choć kolce szarpały mu ciało, a syczące gady obwijały mu się dokoła nóg.Wtem usłyszał za sobą wołanie:— Hej, człowieku, wróćcie się! Zmyliliście drogę, tam prze­paść.Ja wam pokażę, którędy iść na wierzchołek.Wdowi syn już chciał obejrzeć się i zawrócić, ale w samą porę przypomniał sobie, jak go mądra baba przestrzegała, więc poszedł prosto dalej.Aż tu obok niego, po lewej ręce, staje jakiś kuso ubrany pod­różny.Kłania się grzecznie zdejmując kapelusz z trzema rogami i mówi:— Przyjacielu, czy idziesz po żywą wodę?— Pewno, że tak — odpowiada wdowi syn.— No to pójdziemy razem, będzie weselej — zaprasza tam­ten.— Ale nie tędy, bo tu byśmy nogi potracili.Znam te drogi dobrze, idę nie pierwszy raz na.Sobotnią Górę.Spójrz "w lewo, jaka tam droga równa i wygodna, skręćmy w lewo.— Nie będę nigdzie skręcał, tylko pójdę prosto, jakem zaczął.— Nie bądź głupi, chodź! Posłuchaj, mądrzejszego.— Czy ja głupi, a ty mądry, to się jeszcze pokaże.Ty sobie idź swoją drogą, a ja wolę iść swoją.— To idź na złamanie karku! — krzyknął tamten.Zgrzytnął zębami, odskoczył na bok i znikł.Wdowi syn poszedł znów przed siebie.Tymczasem zrobiła się noc.Wtem chłopak słyszy za sobą trzask, szczekanie psów, wycie wilków i okropny głos, który szczuje na niego:— Huźha! Weź go, weź! Rozszarpcie go, huźha!Ujadanie i wycie się zbliża — coś capnęło go za nogę boleśnie.Już chciał się odwrócić i ciąć kosą, ale przypomniał sobie, co mówiła stara zielarka.Więc tylko skoczył naprzód co sił.Usłyszał za sobą śmiech szatański.Potem wszystko ucichło, nawet wiatr przestał szumieć między gałęziami.“No, próbowały biesy oszukaństwem, próbowały namową, próbowały groźbą, a teraz nagonką.Ciekaw jestem, co mi szy­kują jeszcze", pomyślał chłopak.Ledwo odsapną!, aż tu ciemności HOCM pojaśniały jakby od pożaru.Łuną rozgorzało całe niebo, tylko wierzchołek góry stał czarny i groźny.Po chwili płonął już cały las.Od tego pożaru buchał taki żar, że chłopiec bał się, czy mu się włosy nie zajmą i oczy nie wypalą.Drzewa padały jedne na drugie jak rozpalone głownie, strzelając iskrami zagradzały drogę.Obleciał go taki strach, że nogi jakby mu w ziemię wrosły.Przez chwilę nie mógł ani kroku postąpić.Ale znów stanęła mu przed oczami twarz matki, jej policzki zapadłe i bledziuśkie, jej zamknięte oczy i ręce złożone na pier­siach.Przeżegnał się i skoczył w płomienie.Nogi grzęzły mu w żarze, gorąco zatykało dech, dym wyżerał oczy — ale on przedzierał się na oślep.Zziajany, poparzony wyrwał się wreszcie z tego ognistego piekła.“Popróbowały czarty zwyciężyć mnie bólem, ale nie dały rady", pomyślał.Zrobiło mu się przyjemnie i nabrał otuchy, choć bolały rany i oparzenia.Wierzchołek wydawał się tuż.Ale gdy chłopak zbliżył się jeszcze, zobaczył, że sterczy przed nim stroma, skalista ściana.Jakże tu na nią wejść?Wtem ujrzał na dole czarną jamę.“Może tędy jest przejście", pomyślał.Kiedy podszedł bliżej, przekonał się, że u wejścia zwinął się w kłębek smok o siedmiu głowach i śpi.Miał nadzieję, że uda mu się przekraść po cichu obok potwora.Nagle smok chrapnął przez sen, aż ziemia się zatrzęsła.Czy to chrapnięcie go obudziło, czy może dosłyszał ciche kroki wędrowca, dość, że otworzył ślepia.Zerwał się na pazurzaste łapy, zazgrzytał zębiskami, ryknął z siedmiu paszcz i ziejąc ogniem ruszył na człowieka.Wdowi syn nie czekał, tylko skoczył mu na przeciw.Co kosą machnie, spada jeden smoczy łeb.Ostatnia paszcza już, już miała chwycić jego głowę, kiedy i ją dosięgła kosa.Potwór był martwy.Chłopak wszedł do jamy.Oj, niemiła ona była, ta jama! Straszna, czarna, pełna smoczego swędu i dymu siarczystego.A taka głęboka, jakby nie miała końca.“Nic to", powtarzał sobie chłopak.“Nic to, nic.Udało mi się zwyciężyć piekielnego smoka, a miałbym się przestraszyć jego pustej pieczary?"W jaskini było tak duszno, a jemu tak się chciało pić, że język przysechł mu do podniebienia.Szedł jednak wciąż po omacku naprzód, chociaż był na pół żywy ze zmęczenia i głodu; nie doje­dzoną resztę chleba zgubił przedzierając się przez płonący las.Wtem zobaczył przed sobą smugę światła, które wpadało z boku przez rozpadlinę w skale.Zaleciała go stamtąd woń prze­cudna, jakby kwitły naraz jaśminy i bzy, lilie i róże.Spojrzał ciekawie — a tam jaskinia ogromna jak kościół naj­większy, w niej ogród pełen zieleni i kwiatów [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •