[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czuł woń wilgotnego kamienia.Gdzieś z daleka dobiegał szmer płynącej wody.Rozpoznał to miejsce i zacisnął pięści.Leżał na wznak na zimnej, nagiej skale.Cały był obolały, skórę miał pooraną szponami.Cisza góry przygniatała mu pierś jak zmora ze złego snu.Napiął mięśnie i nasłuchiwał gorączkowo jakiegoś głosu, który jednak się nie odzywał.Odżywały wspomnienia.Zaczął chłonąć ciemność w umysł, wtapiać się w nią.Usiadł nagle i wytężając wzrok, wpatrzył się szeroko otwartymi oczami w czarną nicość.Gdzieś z bezgwiezdnej nocy swoich myśli wydobył wspomnienie światła i ognia.Rozniecił go na dłoni, podsycił i rozejrzał się po ogromnej kamiennej grocie, po więzieniu, w którym spędził najkoszmarniejszy rok swojego życia.Rozchylił usta.Jakieś słowo utknęło mu w krtani niczym klejnot.Płomyk odbijał się w nieskończoność od ścian z lodu i ognia, ze złota, z błękitu nieba przetykanego pasemkami srebra.Wnętrze góry było z kamienia, z którego Panowie Ziemi wznosili swoje miasta, widział zmrożone blizny w miejscach, skąd wykuwano bloki.Wstał powoli.Z zagłębień i skalnych występów patrzyła nań jego własna twarz.Komora była ogromna; podsycił płomyk jeszcze bardziej jego odbiciami i ten strzelił mu nad głowę, ale nadal nie widział nic prócz ogromu ciemności, w których migotała zwodniczo sieć żyłek szczerego złota.Woda, której nie kończący się, niezmienny plusk słyszał, wyżłobiła w litej skalnej ścianie diamentowobiały rowek, którym ściekała do ogromnego jeziora, tak nieruchomego, jakby wykuto je z mroku.Uniósł wyżej płomień.Ściana po drugiej stronie tego jeziora była z czystego szronu.Ukląkł, dotknął wody.Po ciemnej tafli rozbiegły się zachodzące na siebie kręgi.Przypomniały mu się spiralne schody Wieży Wichrów.Ze ściśniętą pragnieniem krtanią pochylił się i złożoną w muszlę dłonią zaczerpnął wody z jeziora.Przełknął ją i zakrztusił się.Była kwaśna od minerałów.- Morgonie.Zmartwiał.Po chwili podniósł wzrok i napotkał oczy Ghisteslwchlohma.Były wpadnięte, rozbiegane, płonące mocą, która do niego nie należała.Tyle zdążył zaobserwować Morgon, zanim ciemność połknęła płomień na jego dłoni i ponownie go oślepiła.- A więc - wyszeptał - sam Założyciel jest pod działaniem klątwy.Wstał bezszelestnie, próbując jednocześnie wkroczyć we fragment świtu za roztrzaskanymi drzwiami sali tronowej Najwyższego.Zamiast tego przekroczył krawędź przepaści.Stracił równowagę i z okrzykiem przerażenia runął w nicość.Wylądował na brzegu jeziora i przywarł do kamieni u stóp Ghisteslwchlohma.Wsparł czoło na przedramieniu, próbował zebrać myśli.Natrafił na umysł nietoperza wciśniętego w swój sekretny kąt, ale czarodziej pochwycił go, zanim Morgon zdążył zmienić postać.- Nie ma ucieczki.- Głos mu się zmienił; był teraz powolny, łagodny, jakby czarodziej wsłuchiwał się w jakiś inny wewnętrzny głos albo w niespokojny rytm pływów.- Nie użyjesz swojej mocy, Naznaczony Gwiazdkami.Będziesz tylko czekał.- Czekał? - wyszeptał Morgon.- Na co? Na śmierć? - Milczał chwilę.- Tym razem muzyka harfy nie podtrzyma mnie przy życiu.- Uniósł głowę i wpatrzył się w ciemność.- A może spodziewasz się przybycia Najwyższego? Jeśli tak, to będziesz czekał, dopóki nie obrócę się w kamień, jak dzieci Panów Ziemi, zanim Najwyższy okaże jakiekolwiek zainteresowanie moją osobą.- Wątpię.- Ty? Ty właściwie nie istniejesz.Nie jesteś już w stanie wątpić.Więcej woli niż ty mają nawet upiory An.Nie potrafię już orzec, czyś martwy, czy jeszcze żyjesz, gdzieś tam w głębi, tak jak żyli czarodzieje, gdzieś pod pancerzem mocy.- Zniżył głos.- Mógłbym walczyć po twojej stronie.Nawet na to byłbym gotów, byle odzyskać wolność.Dłoń cofnęła się z jego ramienia.Morgon zapuścił sondę w dziwny, wypełniony morzem umysł, szukając ukrytego tam imienia.Nic z tego.Brnął przez fale i wypiętrzające się góry wody, aż w końcu czarodziej wyrzucił go z powrotem na brzeg jego własnej świadomości.Sapał spazmatycznie, jakby zapomniał, jak się oddycha.Wycofując się w mrok, usłyszał wreszcie głos czarodzieja:- Dla ciebie nie ma wolności.Spał jakiś czas, regenerując siły.Śnił o wodzie.Obudziło go straszne pragnienie; wymacał w ciemnościach brzeg jeziora i spróbował je zaspokoić.Wypluł wodę, nie przełknąwszy jej, i klęczał, długo wymiotując.Potem odpłynął znowu w gorączkowy sen, śniąc znowu o wodzie.Wydało mu się, że się do niej stacza i wciąga za sobą chłodną ciemność, że opada coraz głębiej i głębiej w jej nieruchomą toń.Wciągnął wodę w płuca i obudził się w panice.Tonął.Czyjeś ręce wyciągnęły go z jeziora i pozostawiły rzygającego gorzką wodą na brzegu.Kąpiel przywróciła mu trochę jasność myślenia.Leżał cicho, wpatrując się w nieprzenikniony mrok i zastanawiając się, czy gdyby wypełnił nią swój umysł, to też by w niej utonął.Na próbę uchylił przed nią myśli, ale zaraz opadły go wspomnienia z trwającej rok nocy i ogarnięty paniką rozpalił powietrze ogniem.Mignęła mu przez moment twarz Ghisteslwchlohma.Dłoń czarodzieja przygniotła wzniecony przez niego płomień i ten rozprysł się na kawałki jak szkło.- Z każdą wieżą pozbawioną drzwi związana jest zagadka otwarcia drzwi do niej - wyszeptał.- Nauczyłeś mnie tego.- Tutaj są tylko jedne drzwi i jedna zagadka.- Śmierć? Sam w to nie wierzysz.Inaczej pozwoliłbyś mi utonąć.Co zrobisz, jeśli Najwyższego nie interesuje, czy będę żył, czy umrę?- Zaczekam.- Czekaj.- Morgon poruszył się niespokojnie.W jego głowie rodziła się odpowiedź na nurtujące go od dawna pytanie.- Zmiennokształtni czekali tysiące lat.Przejrzałeś ich na moment przed tym, jak rzucili na ciebie czar.Co zobaczyłeś? Jaka siła była w stanie przezwyciężyć potęgę Panów Ziemi? Tych, którzy swą moc i prawo do istnienia czerpali z każdego żywego stworzenia, z ziemi, z ognia, z wody, z wiatru.Zmiennokształtni przepędzili Najwyższego z Góry Erlenstar.Potem przyszedłeś tu ty i zastałeś pusty tron, na którym legenda osadziła Najwyższego.Sam więc zostałeś Najwyższym i prowadziłeś tę grę, czekając na kogoś, o kim kamienne dzieci wiedziały tylko, że będzie Naznaczony Gwiazdkami.Obserwowałeś ośrodki rozkwitu wiedzy i mocy, gromadząc czarodziejów w Lungold, nauczając w Caithnard
[ Pobierz całość w formacie PDF ]