[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Lawler przestał uważać i poszedł dalej, lecz gdy po piętnastu minutach wracał, Quillan był wciąż przy tym samym temacie; mówił teraz o odkupieniu, odnowie, istocie, egzystencji, znacze­niu grzechu i jak to możliwe, że kala człowieka, który jest obrazem Boga, i o tym, dlaczego trzeba było wysłać na świat Zbawiciela, który przez śmierć wziął na siebie zło rodzaju ludzkiego.Część z tego Lawler rozumiał, część wydała mu się pustą gadaniną; a po pewnym czasie prze­waga gadaniny nad sensem wydała mu się tak wielka, że rozeźliło go zaangażowanie Quillana.Lawler uważał, że Quillan był zbyt inteligentny, aby wierzyć w istnienie Bo­ga, który najpierw musiał stworzyć świat zaludniony ze­szpeconą wersją samego siebie, a następnie wysłał jedną ze swych postaci na ten świat, aby pozwalając się zabić, uwolnił ją od wrodzonych skaz.Rozgniewał go fakt, że Quillan, tak długo zachowujący swoją wiarę dla siebie, te­raz wylewał ją na Gharkida, którego niefortunnie wybrał na obiekt nawracania.Podszedł później do Gharkida i powiedział:- Nie powinieneś słuchać tego, co mówił ojciec Quillan.Byłoby mi przykro, gdybyś dał się złapać na ten stek bzdur.W nieodgadnionych oczach Gharkida pojawił się prze­lotny błysk zdziwienia.- Sądzi pan, że daję się złapać?- Tak to wygląda.Gharkid zaśmiał się cicho.- Och, ten człowiek nic nie rozumie - powiedział.I odszedł.*Później tego dnia Quillan odszukał Lawlera i powiedział gniewnie:- Byłbym wdzięczny, gdybyś unikał wygłaszania opi­nii na temat rzeczy, o których dowiadujesz się, podsłuchując cudze rozmowy.Dobrze, doktorze?Lawler poczerwieniał.- O czym mówisz?- Dobrze wiesz, o czym mówię.- Aha.Chyba tak.- Jeśli chcesz coś wnieść do rozmowy, usiądź z nami, z Gharkidem i ze mną, i powiedz nam o tym.Ale nie strzelaj do mnie z zasadzki.Kiwając głową, Lawler powiedział:- Przykro mi.Quillan obrzucił go przeciągłym, mroźnym spojrzeniem.- Naprawdę?- Uważasz, że to w porządku, iż próbujesz sprzedawać swoje wierzenia komuś tak prostodusznemu jak Gharkid?- Już to przerabialiśmy.Nie jest taki prostoduszny, jak sądzisz.- Być może - powiedział Lawler.- Powiedział mi, że nie jest specjalnie poruszony twoimi dogmatami.- To prawda, ale przynajmniej nie ma wobec nich uprze­dzeń.Podczas gdy ty.- Dobrze - odpowiedział Lawler.- Z natury nie jestem religijny.Nic na to nie poradzę.No dalej, zrób z Gharkida katolika.Tak naprawdę nie obchodzi mnie to.Zrób z niego nawet lepszego katolika od siebie.To nie będzie trud­ne.Dlaczego miałoby mi zależeć? Już powiedziałem, iż jest mi przykro, że się wtrącałem.Naprawdę.Przyjmiesz moje przeprosiny?- Oczywiście - odpowiedział po chwili Quillan.Jednakże przez jakiś czas ich wzajemne stosunki pozo­stały napięte.Lawler starał się trzymać z daleka, ilekroć widział duchownego i Gharkida.Jednak nie ulegało wątpli­wości, że Gharkid nie widział większego sensu w naukachQuillana niż Lawler, aż wreszcie jego dialogi z duchownym skończyły się.Ucieszyło to Lawlera bardziej, niż się spo­dziewał.Na horyzoncie pojawiła się wyspa, pierwsza w czasie całej ich podróży, jeśli nie liczyć tej, którą budowali Skrzelowcy.Dag Tharp wywołał ją przez radio, lecz nie nadeszła żadna odpowiedź.- Czy są po prostu nietowarzyscy - powiedział Lawler do Delagarda - czy to też jest wyspa Skrzelowców?- To Skrzelowcy - odpowiedział Delagard.- Nie ma tam nikogo prócz pieprzonych Skrzelowców.Wierzcie mi, to nie jest jedna z naszych.Trzy dni później zobaczyli kolejną, w kształcie pół­księżyca.Leżała jak śpiące zwierzę na północnym hory­zoncie.Pożyczywszy lunetę sternika, Lawler uznał, że do­strzega ślady ludzkiej osady na wschodnim krańcu wyspy.Tharp zaczął schodzić do pomieszczenia radiowego, ale Delagard powstrzymał go mówiąc, aby się tym nie przej­mował.- Czy to także wyspa Skrzelowców? - zapytał Law­ler.- Nie tym razem.Nie ma jednak sensu nawiązywać kontaktu.Nie zamierzamy ich odwiedzić.- Może pozwoliliby nam uzupełnić wodę.Zapasy są już na wyczerpaniu.- Nie - powiedział Delagard.- To Thetopal.Mo­je okręty nie mają prawa lądowania na Thetopal.Moje sto­sunki z tą wyspą nie układają się dobrze.Nie pozwoliliby nam nawet wziąć wiaderka starych sików.- Thetopal? - powiedział Onyos Felk zdziwiony.- Jesteś pewien?- Pewnie, że jestem pewien.Cóż innego? To Thetopal.- Thetopal - powtórzył Felk.- W porządku.Niech będzie Thetopal.Jeśli tak mówisz, Nid.Kiedy minęli Thetopal, morze znów pozbawione było wysp.Jak okiem sięgnąć, nie było widać nic prócz wody.Przypominało to podróż przez pusty wszechświat.Lawler obliczył, że znajdowali się już mniej więcej w po­łowie drogi na Grayvard, chociaż tylko zgadywał.Z pewno­ścią przebywali na morzu co najmniej cztery tygodnie.Lecz osamotnienie na okręcie oraz monotonia codziennych zajęć uniemożliwiały mu zachowanie poczucia czasu.Przez trzy dni z rzędu zimny, ostry wiatr ogarniał flotę od północy, pobudzając gniew i wściekłość otaczającego ich morza.Pierwszym znakiem była gwałtowna zmiana kli­matu, który w strefie raf koralowych był umiarkowany lub prawie tropikalny.Teraz nagle powietrze stało się przej­rzyste, tak że niebo unosiło się wysokim sklepieniem nad okrętem, drgające i blade jak ogromna metalowa kopuła.Lawler, który był czymś w rodzaju meteorologa amatora, zmartwił się tym.O swoich obawach zawiadomił Delagarda, który wziął je poważnie i rozkazał uszczelnić luki.Po chwili usłyszeli odległe dudnienie, przeciągłe głębo­kie dudnienie, poprzedzające pierwsze podmuchy wichru, a potem pojawił się sam wiatr: szybkie, nerwowe, krót­kotrwałe wybuchy chłodnego powietrza, które lizały i szar­pały morze, mieszając je jak chochlą [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •