[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— No więc tak: są jajka w majonezie…— Paszo} won majonezy.— Więc są jajka w majonezie, jest smażona wątróbka i coś takiego więcej dziwnego.— No a co takiego?— Jakieś konserwy zagraniczne.Ale dziwne jakieś.— Może to być, że to są tończyki — zauważył Peresada.— Taka ryba.Jadł ja ją kiedyś w Sławie, jak ja konia sprzedał.Delikatna rzecz, ale w smaku ona mdła jest jak rycyna.— A śledzi tam nie było, panie Janku? — spytał nieśmiało Wasyluk.— Ano, niestety, panie Wasyluk, niestety.Ja bym też śledzia teraz przekąsił.Jednak nie ma to jak śledź.— Nie ma to jak śledź — powtórzył młody Batiuk długi jak miesiąc, a szczupły jak pensja.A palce to miał jak klarnety.W koszykówkę powinien młody Batiuk grać, toby zrobił karierę.Tak, że stanęło na wątróbce.Kelnereczka przyniosła świeże wesołe pół litra, cztery piwa i na talerzykach cztery porcje smażonej wątróbki, jako się rzekło.Peresada rozlał tenisowym ganimedesowym przegubem wódkę do kieliszków, nie po pełnym, żeby było na trzy kolejki, cyknęliśmy się i wypiliśmy.Poczwórny ozwał się znowu ten słynny dźwięk odstawianych pustych kieliszków na blat stołu niezagłuszony charkotem motoru pekaesu, który już dawno odjechał był na Ukrainę, do Bobrowic i z Bobrowic wrócił do Hopli, stanął na krzyżówce, nie przy „Hoplance”, bo wracał do Głogowa inną drogą, przez Końskie Doły, i zajechał już był dawno do Głogowa wzmiankowanego, a teraz, Bóg wie, po przełomach i zapadliskach jakich zimowych dróg się telepał.Potoknęliśmy gardła piwem, odstawiliśmy kufle, inny ozwał się słynny dźwięk, potem każdy wziął w łapę swój kawałek wątróbki i ugryzł kęs.— A Tomaszewski majstruje i majstruje tego swojego psa — odezwał się Wasyluk.— Światło u niego do późnej nocy pali się.Ja idę spać, patrzę przez okno, u niego pali się.— Co za pies? — ja pytam.— Mechaniczny pies na polowanie.Będzie szczekał i latał jak żywy.Jak prawdziwy pies.— Ot, co.Jakby to mało prawdziwych psów na świecie było — powiedział Peresada — że trzeba jakieś elektryczne wymyślać.— Psów jest dosyć — ja mówię.— Psów i suk, i co tylko chcesz.Ale to nie o to chodzi.To chodzi o Ducha Wynalazku.— To lepiej ty powiedz Diabła, a nie Ducha.Gdzieś mniej więcej wtedy od jednego z okolicznych stolików wstał jeden chłop i zaczął dookoła tego stolika krążyć.Mnie właśnie też gdzieś mniej więcej wtedy zachciało się znowu iść na stronę, jak to się mówi, bo znowu cisnął mnie pęcherz, ale jakoś nie wstałem od razu, a kiedy wstał ten chłop i zaczął krążyć młyńcem dookoła stolika jak źle trafiony zając, to ja już nie mogłem wstać, bo wdałem się w patrzenie i wdałem się w liczenie.Ile razy on okrąży stół? Liczyłem jego okrążenia tak, jak kiedy zaczyna kukać w lesie zazula i człowiek myśli: za ile dni znowu ją zobaczę? albo: za ile dni znowu ją zobaczę? albo: za ile dni znowu ją zobaczę? albo coś tam innego, i człowiek liczy: trzy, cztery, pięć… Chłop krążył.Nikt nie zwracał na niego uwagi w „Hoplance” ani jego towarzysze z tego stołu, przy którym siedział, a od którego wstał i dookoła którego teraz krążył młyńcem jak źle trafiony zając, z głową lekko przechyloną na bok.Siedem, osiem, dziewięć… Wyglądało na to, że wszyscy tu znają na pamięć te jego manewry, bo nikt, mówię, nikt zupełnie nie zwraca! na niego uwagi.On też niczym się nie przejmował.Krążył.Dwanaście, trzynaście… Nie wiem, na czym to polegało, czy to było jego hobby, czy maniakalis–maniakalis, czy jakaś inna siła wyższa, vis maior, jak mówią w Islandii.Siedemnaście razy nasz człowiek okrążył stół i siadł.Wtedy ja wstałem i popłynąłem szybko do kibla, co to był w podwórzu.I na pewno gdzieś mniej więcej wtedy zaćmiło mi się w oczach i we łbie.Kiedy wyszedłem na dwór, musiało mnie uderzyć mocno w ciemię zimne mroźne twarde jak kamień powietrze wieczoru tego niedzielnego styczniowego, a kiedy wróciłem, gorące parne gęste i dymne powietrze gospody trzepnęło mnie z drugiej strony, tak, że już byłem gotowy.Wiotki jak wodna lelija siadłem na krześle, zamknąłem oczy, na które i tak już niewiele widziałem, zwiesiłem łeb i już tylko dochodziły mnie słuchy, mamrotanie głośnej społecznej spowiedzi, strzępki rozmów, wszystko z jakiejś oddali coraz dalszej, coraz dalszej…— Te wszystkie przepisy, co oni piszą, to wziąć i o dupę potłuc.Ja, panie, jestem indywidualny chłop.Ja po swojemu robię i wszystko mi jakoś, panie, rośnie.— Ukośnie.— Gnój trza przyorać, bo śmierdzi.— Boli mnie noga w biedrze.— A lud roboczy wytrzeszcza oczy.— Kocham cię, Gałązko Jabłoni.— Ten, co pracuje w rzeźni, to się chocia mięsa naźre.A ten, co w cegielni, to gliny się przecie nie naźre.A robi za te same pieniądze, co ten w rzeźni.I mówi się: równość płac.— Co tu robić, cholera? Stęskniłem się za wnuczką, ale boje się, że jak przyjdę do chałupy, to mnie żona zbije.— No to daj nam, Boże.— Aby nam się.— Pij, Batiuk.Będziesz durniejszy.— Ty, obudź się, Pradera, bo cię ukradną.— Kocham cię, Gałązko Jabłoni.— A kto zgadnie, jaki jest najtańszy żywiec w Polsce? Świnia? Krowa? Owca? Gówno prawda.Najtańszy żywiec to jest baba.Jak waży 50 kilo to po 2 złote za kilo, za 100 złotych ją można kupić.— On teraz awansował.On teraz jest od tego: przynieś, wynieś i wyjdź sam.— Skończyły mu się dobre czasy.— Kolegów nie poznawał.— Jak się upił, to się chwalił, że ma hrabiowską urodę.— A teraz w takich butach łazi, że jak na papierosa nadepnie, to go w nogę parzy.— Hrabiowska uroda mu tylko została.— No i kto kogo weźmie na ramę, Pradera.No? Kto kogo?— Uwielbiam cię, Gałązko Jabłoni.— Co żyje, to rośnie.— Ukośnie.— Gnój trza przyorać, bo śmierdzi.— Boli mnie noga w biedrze.— A lud roboczy wytrzeszcza oczy.— Nie opuszczaj mnie, Margarito de la Mar.Szedłem duktem.Po wczorajszym popiciu nie czułem się najlepiej.Co by się nie mówiło, wytrąbiliśmy wczoraj w „Hoplance”, we trzech, a potem dołączył się Wasyluk, te półtora litra gorzały i tę beczkę piwa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]