[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Aż tu obok niego, po lewej ręce, staje jakiś kuso ubrany pod­różny.Kłania się grzecznie zdejmując kapelusz z trzema rogami i mówi:— Przyjacielu, czy idziesz po żywą wodę?— Pewno, że tak — odpowiada wdowi syn.— No to pójdziemy razem, będzie weselej — zaprasza tam­ten.— Ale nie tędy, bo tu byśmy nogi potracili.Znam te drogi dobrze, idę nie pierwszy raz na.Sobotnią Górę.Spójrz "w lewo, jaka tam droga równa i wygodna, skręćmy w lewo.— Nie będę nigdzie skręcał, tylko pójdę prosto, jakem zaczął.— Nie bądź głupi, chodź! Posłuchaj, mądrzejszego.— Czy ja głupi, a ty mądry, to się jeszcze pokaże.Ty sobie idź swoją drogą, a ja wolę iść swoją.— To idź na złamanie karku! — krzyknął tamten.Zgrzytnął zębami, odskoczył na bok i znikł.Wdowi syn poszedł znów przed siebie.Tymczasem zrobiła się noc.Wtem chłopak słyszy za sobą trzask, szczekanie psów, wycie wilków i okropny głos, który szczuje na niego:— Huźha! Weź go, weź! Rozszarpcie go, huźha!Ujadanie i wycie się zbliża — coś capnęło go za nogę boleśnie.Już chciał się odwrócić i ciąć kosą, ale przypomniał sobie, co mówiła stara zielarka.Więc tylko skoczył naprzód co sił.Usłyszał za sobą śmiech szatański.Potem wszystko ucichło, nawet wiatr przestał szumieć między gałęziami.“No, próbowały biesy oszukaństwem, próbowały namową, próbowały groźbą, a teraz nagonką.Ciekaw jestem, co mi szy­kują jeszcze", pomyślał chłopak.Ledwo odsapną!, aż tu ciemności HOCM pojaśniały jakby od pożaru.Łuną rozgorzało całe niebo, tylko wierzchołek góry stał czarny i groźny.Po chwili płonął już cały las.Od tego pożaru buchał taki żar, że chłopiec bał się, czy mu się włosy nie zajmą i oczy nie wypalą.Drzewa padały jedne na drugie jak rozpalone głownie, strzelając iskrami zagradzały drogę.Obleciał go taki strach, że nogi jakby mu w ziemię wrosły.Przez chwilę nie mógł ani kroku postąpić.Ale znów stanęła mu przed oczami twarz matki, jej policzki zapadłe i bledziuśkie, jej zamknięte oczy i ręce złożone na pier­siach.Przeżegnał się i skoczył w płomienie.Nogi grzęzły mu w żarze, gorąco zatykało dech, dym wyżerał oczy — ale on przedzierał się na oślep.Zziajany, poparzony wyrwał się wreszcie z tego ognistego piekła.“Popróbowały czarty zwyciężyć mnie bólem, ale nie dały rady", pomyślał.Zrobiło mu się przyjemnie i nabrał otuchy, choć bolały rany i oparzenia.Wierzchołek wydawał się tuż.Ale gdy chłopak zbliżył się jeszcze, zobaczył, że sterczy przed nim stroma, skalista ściana.Jakże tu na nią wejść?Wtem ujrzał na dole czarną jamę.“Może tędy jest przejście", pomyślał.Kiedy podszedł bliżej, przekonał się, że u wejścia zwinął się w kłębek smok o siedmiu głowach i śpi.Miał nadzieję, że uda mu się przekraść po cichu obok potwora.Nagle smok chrapnął przez sen, aż ziemia się zatrzęsła.Czy to chrapnięcie go obudziło, czy może dosłyszał ciche kroki wędrowca, dość, że otworzył ślepia.Zerwał się na pazurzaste łapy, zazgrzytał zębiskami, ryknął z siedmiu paszcz i ziejąc ogniem ruszył na człowieka.Wdowi syn nie czekał, tylko skoczył mu na przeciw.Co kosą machnie, spada jeden smoczy łeb.Ostatnia paszcza już, już miała chwycić jego głowę, kiedy i ją dosięgła kosa.Potwór był martwy.Chłopak wszedł do jamy.Oj, niemiła ona była, ta jama! Straszna, czarna, pełna smoczego swędu i dymu siarczystego.A taka głęboka, jakby nie miała końca.“Nic to", powtarzał sobie chłopak.“Nic to, nic.Udało mi się zwyciężyć piekielnego smoka, a miałbym się przestraszyć jego pustej pieczary?"W jaskini było tak duszno, a jemu tak się chciało pić, że język przysechł mu do podniebienia.Szedł jednak wciąż po omacku naprzód, chociaż był na pół żywy ze zmęczenia i głodu; nie doje­dzoną resztę chleba zgubił przedzierając się przez płonący las.Wtem zobaczył przed sobą smugę światła, które wpadało z boku przez rozpadlinę w skale.Zaleciała go stamtąd woń prze­cudna, jakby kwitły naraz jaśminy i bzy, lilie i róże.Spojrzał ciekawie — a tam jaskinia ogromna jak kościół naj­większy, w niej ogród pełen zieleni i kwiatów.Pośrodku ogrodu szemrze strumyk, nad nim zwisają gałęzie drzew ciężkie od owoców.Rumiane jabłka, grusze złociste i pach­nące, fioletowe śliwy — ach, jakże one nęcą!Tylko na chwilę skoczyć do tego ogrodu, napić się, zapuścić zęby w soczystą gruszkę.Głód szarpie i dławi, język zaschnięty kołem staje, a tuż obok takie pyszności.“To nic", powtarza sobie wdowi syn.“Było oszukaństwo, była namowa, był strach i ból, teraz przyszła kolej na głód i pragnie­nie.Ale ty, matuś, także wycierpiałaś niejedno, nimeś nas wycho­wała.Tak było przez całe twoje życie, a ja idę dopiero kilka dni.Nie dam się".I poszedł prosto dalej.ściemniło się znowu dookoła.Wtem nowa jasność wpadła do pieczary.Przez wąską szczelinę skalną wdowi syn zobaczył inną pieczarę.Oświetlała ją wisząca lampa złota.Pod ścianami stały tam otwarte skrzynie i kadzie pełne złota, srebra i drogocennych kamieni, które w blasku lampy iskrzyły się wszystkimi barwami tęczy.Cnłopak tylko się roześmiał:— Myślicie, czarty, że jestem chciwy? Tymi świecidełkami nie uda się wam mnie skusić!Przeszedł obok skarbca i nawet się nie zatrzymał.Ale jasna smuga przegrodziła mu drogę po raz trzeci.Posłyszał cudną muzykę, jakby śpiew stu słowików.Skały ibok niego rozsunęły się szerzej i zobaczył złocistą salę pełną świa­eł [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •