[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ostrożnie obszedł potargany i trzeszczący kabel elektryczny, przeskoczył małą kałużę; to woda ciekła z pękniętej rury.Minął zmiętego trupa Flyte'a i cuchnące resztki gnijącego fantoma.Dotarł do następnej dziury, kucnął, odkręcił zakrętkę i wlał zawartość drugiego kanistra w podziemne komnaty.Pusty.Odrzucił go, obrócił się, pobiegł, zaczął się z trudem wspinać w górę.Pokonał ledwie jedną trzecią drogi na pochyłej ścianie, kiedy usłyszał za sobą coś strasznego.Jenny patrzyła, jak Bryce wbijając paznokcie w ścianę wspina się do ulicy.Wstrzymała oddech.Nagle jej wzrok przyciągnęła pierwsza zalana biosanem dziura.Wytrysnął z niej zmiennokształt, wyskoczył z podziemi.Wyglądał jak fala zgalaretowaciałych nieczystości; poza fragmentami, które skropił bakteryjny roztwór, był teraz ciemniejszy niż przedtem.Falował, wił się, kłębił gwałtowniej niż kiedykolwiek.Być może dowodziło to rozkładu.Mleczny ślad infekcji rozciągał się wyraźnie po całym stworze: tworzyły się pęcherze, nabrzmiewały, pękały, wstrętne rany otwierały się i wydalały wodnisty, żółty płyn.W ciągu kilku sekund dziura wypluła przynajmniej tonę amorficznej tkanki.Wyglądało na to, że w całości została dotknięta chorobą.Żywa żelatynowata tkanka coraz szybciej, w coraz większej ilości chlustała gwałtownie, wybuchała jak lawa także z drugiej dziury.Lawa płynnego śluzu przeskakiwała gruzowisko, tworzyła pseudomacki — bezkształtne, bijące na oślep ramiona — które unosiły się w powietrze, ale szybko opadały, pieniąc w atakach spazów.A potem, także z drugiego otworu, dobiegł upiorny chorał: głosy tysięcy ludzi i zwierząt krzyczących w bólu, grozie i czarnej rozpaczy.Ten rozdzierający lament łamał serce Jenny.Był nie do zniesienia — zwłaszcza kiedy kilka głosów zabrzmiało niesamowicie znajomo, jak głosy starych przyjaciół i bliskich sąsiadów.Przycisnęła ręce do uszu, ale na próżno: nadal słyszała ryk cierpiącego tłumu.Był to, oczywiście, śmiertelny krzyk jednego tylko stwora, zmiennokształtu, ale ponieważ ono nie miało własnego głosu, zmuszone było korzystać z głosów ofiar, nadając nieczłowieczym uczuciom i nieczłowieczej grozie niezwykle człowieczy wyraz.Ono skoczyło przez gruzy.Do Bryce'a.Bryce był w połowie drogi, gdy hałas za nim przeszedł od lamentu tysiąca głosów w jeden ryk rozpaczy.Ośmielił się obejrzeć.Trzy czy cztery tony amorficznej tkanki wytrysnęły fontanną do rozpadliny, a napływały kolejne fale, jakby ziemia opróżniała swe trzewia.Ciało odwiecznego wroga drżało, podskakiwało, pękało.Usiłowało tworzyć skrzydlate fantomy, ale było zbyt słabe lub miało zbyt zachwianą równowagę, aby móc skutecznie cokolwiek naśladować; na wpół wykształcone ptaki i ogromne insekty albo rozkładały się w szlam przypominający ropną wydzielinę, albo zapadały z powrotem w jezioro tkanki.Tym niemniej odwieczny wróg zbliżał się do Bryce'a w gorączce drgawek i falowania.Podpłynął prawie do podstawy pochyłości i teraz wysyłał ku niemu degenerujące się, ale nadal potężne macki.Szeryf obrócił się i podwoił wysiłki, aby zdążyć.Dwa duże okna w Starym Miejskim Barze-i-Grillu, przed którego frontem przystanęła Lisa, wystrzeliły na chodnik.Ostry odłamek szkła smagnął ją po czole, ale poza tym była nietknięta.Większość odłamków spadła na chodnik między nią a budynkiem.Ohydna, ciemna masa wylała się wyłamanym oknem.Lisa cofnęła się.Obrzydliwe śluzowate cielsko wypełniło chyba cały budynek.Macki wyśliznęły się z kratki ściekowej za plecami dziewczyny.Złapały.Krzycząc, próbowała się od nich uwolnić — i okazało się to zaskakująco łatwe.Cienkie jak glisty macki odpadły.Ropne rany zjawiły się na ich całej długości, otwarły się szerzej i w kilka sekund macki zredukowały się do nieożywionego śluzu.Obrzydliwe cielsko, które wypuściło pędy z restauracji również poddawało się bakterii.Kęsy pieniącej się tkanki odpadały na chodnik.A jednak ono nadal parło do przodu, wyłaniało z siebie macki, które wymachiwały w powietrzu, poszukiwały Lisy, choć macały niepewnie — jak coś chorego i ślepego.Tal widział, że okna w Starym Miejskim Barze-i-Grillu z drugiej strony ulicy wystrzeliły na chodnik, ale ledwie zdążył zrobić krok, by pomóc Lisie, za nim również pękły szyby w hallu i sali restauracyjnej Zajazdu Na Wzgórzu.Obrócił się, zaskoczony, frontowe drzwi zajazdu frunęły, otwarte na oścież^ a z drzwi i z okien wylały się tony protoplazmy, która pulsowała (Och, Jezu, jak wielki jest ten cholerny stwór? Jak całe miasto? Jak góra, z której się wyłonił? Nieskończony?), wiła się, wypuszczała całe zastępy tnących powietrze macek, poznaczonych chorobą, ale wyraźnie mających więcej życia niż odrosty posłane za Bryce'em.Zanim Tal zdążył podnieść dyszę spryskiwacza i nacisnąć dźwignię, zimne macki odnalazły go, złapały z oszałamiającą siłą, a potem pociągnęły po ulicy do zajazdu, ku płynnej ścianie śluzu, który nadal wylewał się przez potrzaskane okna — i macki zaczęły go palić przez ubranie, poczuł, jak pali go skóra, pokrywa się bąblami, zawył, gryzący kwas wżerał się w ciało, poczuł, jak rozpalone żelaza goreją mu na ramionach, poczuł rozżarzony pręt na lewym udzie, przypomniał sobie, jak macka obcięła głowę Franka Autry'ego, szybko wżerając mu się w szyję, pomyślał o ciotce Becky, pomyślał.Jenny uchyliła się przed macką, która się na nią zamierzyła.Prysnęła na Tala i wszystkie trzy wężowe odroślą, które go złapały.Gnijąca tkanka odpadała z macek, ale nie degenerowały się całkowicie.Lecz nawet tam, gdzie nie dosięgną! spryskiwacz, ciało stwora pokrywało się ranami.Cała bestia została skażona.Ono było zżerane od wewnątrz.Nie pożyje długo.Może tylko tyle, żeby zdążyć zabić Tala Whitmana.Krzyczał strasznie, rzucał się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]