[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Skąd macie wiedzieć, że nie jestem Ganelonem.A może ty wiesz, Arles.- Uśmiechnąłem się do niej.- Nie należy jednak podejmować żadnego ryzyka.Niech Lorryn podda mnie próbie.- Tak? - Lorryn spojrzał na Arles, która odwróciła ode mnie niepewny wzrok w stronę brodatego mężczyzny.- Myślę, że.to bardzo dobrze - wyjąkała.- Mój test może okazać się zawodny.- Lorryn zaśmiał się, jakby szczekając.- Ale jest ktoś, kto potrafi dowieść prawdy: Freydis.- Wobec tego niech Freydis podda mnie próbie - powiedziałem nie zwlekając, co Lorryn odpłacił mi chwilą wahania.- Bardzo dobrze - stwierdził wreszcie.- Jeżeli się mylę, przepraszam już teraz.Jeżeli mam rację, zabiję cię, w każdym razie będę usiłował cię zabić.Poza tobą jest tylko jedna taka istota, której z jeszcze większą przyjemnością odebrałbym życie, ale do tamtego wilkołaka nie mam, jak na razie, dostępu.Lorryn dotknął policzka z blizną.Na myśl o Matholchu jego szare oczy ożywiły się i zapłonęły na chwilę dawnym ogniem.Widywałem różne przejawy zażartej wrogości, ale nieczęsto zdarzało mi się spotykać taką nienawiść, jaką Lorryn pałał do wilkołaka.Dobrze, niech zabije Matholcha, jeżeli potrafi.Jest jeszcze jedno delikatniejsze gardło, w które pragnąłbym wbić swoje palce.Nawet magia nie ocaliłaby szkarłatnej czarodziejki, kiedy do Caer Secaire powróci Ganelon i własnoręcznie obróci w perzynę to całe Zgromadzenie, jak gdyby łamał spróchniałe gałęzie.Szaleńczy gniew znów narastał i huczał jak spiętrzająca się fala.Podczas tej furii ucierpiał Edward Bond, ale przetrwał przebiegły Ganelon.- Jak sobie życzysz, Lorrynie - powiedziałem spokojnie.- Chodźmy od razu do Freydis.Brodaty kiwnął głową i zaraz potem ruszyliśmy w górę doliny w otoczeniu leśnego ludu.Z jednej strony miałem Lorryna, z drugiej - zaniepokojoną, zmartwioną Arles.Otumanieni niewolnicy szli całą falą naprzód.Kiedy zbocza kanionu zwarły się ze sobą, w granitowej skale ukazało się wejście do jaskini.Ustawiliśmy się nieregularnym półkolem przodem do groty.Zapadło milczenie przerywane tylko szumem liści na wietrze.Ponad skalną ścianę wspinało się czerwone słońce.Z ciemności dobiegł niski, donośny, potężny głos.- Nie śpię - powiedział.- Czego chcecie?- Matko Freydis, mamy niewolników odbitych Zgromadzeniu - odpowiedziała szybko Arles.- Są pogrążeni we śnie.- Przyślij ich do mnie.Lorryn spojrzał gniewnie na Arles i przepchnął się do przodu.- Matko Freydis! - krzyknął.- Przecież słyszę.- Potrzebujemy twego jasnowidzącego wzroku.Ten człowiek, Edward Bond - to chyba Ganelon.Wrócił z Ziemi, na którą go wysłałaś.Nastąpiło dłuższe milczenie.- Przyślij go do mnie - odezwał się wreszcie niski głos.- Ale najpierw niewolników.Na znak dany przez Lorryna leśni ludzie zaczęli zganiać pojmanych do wejścia do jaskini.Niewolnicy nie stawiali oporu.Całą gromadą wchodzili po omacku w grobową ciemność, znikając w niej jeden za drugim.Lorryn spojrzał na mnie, energicznie wsuwając głowę do wejścia do jaskini.Uśmiechnąłem się.- Kiedy stamtąd wyjdę, znów będziemy przyjaciółmi, tak jak dawniej - powiedziałem.- O tym musi zadecydować Freydis.- Wzrok Lorryna nie złagodniał.- Freydis zadecyduje - powtórzyłem, zwracając się do Arles.- Nie ma się czego obawiać.Pamiętaj, nie jestem Ganelonem.Cofnąłem się kilka kroków.Arles przyglądała mi się wystraszona i niepewna.Milczący tłum leśnych ludzi uważnie obserwował i czekał, zachowując czujność, z bronią w pogotowiu.Uśmiechnąłem się delikatnie i odwróciłem.Zacząłem iść w kierunku wejścia do jaskini.Pochłonął mnie mrok.Rozdział 8FreydisTo dziwne, że kiedy szedłem w ciemnościach po pochyłości, czułem się pewnie.Za zakrętem zauważyłem w pewnej odległości migotanie ognia.Uśmiechnąłem się.Trudno było mi rozmawiać z parweniuszowskimi leśnymi zwiadowcami jak równy z równym, jakbym wciąż był Edwardem Bondem.Trudno będzie mi także rozmawiać z ich czarownicą, jak gdyby posiadała wiedzę równą członkom Zgromadzenia.Trochę musiała wiedzieć, ponieważ w przeciwnym razie nie potrafiłaby przeprowadzić zamiany, w wyniku której ja wysłany zostałem na Ziemię, a Edward Bond z niej zabrany.Pomyślałem sobie, że mógłbym oszukać zarówno ją, jak i każdą inną osobę podstawioną przez Buntowników.W niewielkiej grocie za załomem korytarza nie było nikogo oprócz Freydis.Zastałem ją odwróconą do mnie plecami.Klęczała przed kryształowym naczyniem, w którym niewielkim płomieniem palił się ogień, na pozór niczym nie podsycany.Miała na sobie białą szatę.Na plecach Freydis spoczywały dwa grube warkocze siwych włosów.Przystanąłem, próbując poczuć się znów jak Edward Bond i ustalić, co też on by powiedział w takiej chwili.Wkrótce Freydis odwróciła się i wstała
[ Pobierz całość w formacie PDF ]