[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Choć księżyc był w pełni, wciąż wznosił się ponad wzgórza, a z rzeki Cotras wstawała mgła, by wkrótce pokryć dolinę.Zerkając przez szybę, Weed nie mógł wiele zobaczyć, tylko zaniedbane podwórze zajazdu i pokrytą liśćmi drogę.Nad wejściem, szyld kołysał się z wiatrem.Odgłos skrzypiących za­wiasów przypominał krakanie kruka, a rzeźbiona figura ptaka zrzucała ruchomy cień skrzydeł na zmarzniętą ziemię.Sprawdził zaryglowane drzwi.Zdał sobie sprawę, że na ze­wnątrz też ktoś powinien pełnić wartę.Nawet w taką noc, mi­mo iż Pleddis na pewno odpoczywał w dostatecznej od nich od­ległości.Znów pomyślał o tajemniczym zniknięciu Frassosa.Nie była to noc na wypady poza bezpieczeństwo jasnych świateł i zamkniętych drzwi.Nawet jako obcy w tych górach, w księży­cu Władcy Demonów, Weed czuł jakieś nieczyste siły.Ciężko opadł na ławę, oczy zwracając ku drzwiom.Z tyłu słyszał hałasy z kuchni.Dochodził stamtąd ciepły zapach pie­czonego drobiu.Kiedy żywność na drogę zostanie przygotowa­na, zwiąże kobiety i zamknie z innymi więźniami.Potem Brad­deyas obejmie wartę na zewnątrz.Weed wpił mocno palce w oczodoły, sen usypiał mu zmysły.Braddeyas mógł się nie zgodzić.Weed nie winiłby go; wątpił, czy sam podjąłby to ryzyko.Poza tym, mimo że Weed był pra­wą ręką Kane'a, Braddeyas zbyt długo trzymał się z hersztem, żeby zmuszał go do posłuszeństwa.Odgłosy z kuchni oddalały się, komponując swego rodzaju melodię.Ogień grzał coraz mocniej, i Weed czuł z boku jego ciepło.Próbując pokonać śmiertelne zmęczenie, wymierzył sobie bolesny policzek.Może powinien pochodzić po sali.A może powinien wyjść, dosiąść konia i odjechać.W poje­dynkę miałby większą szansę ucieczki przed pościgiem.Niech Pleddis złapie Kane'a i innych.W końcu to jego herszt winienbył tej nieubłaganej pogoni.Pleddis nie kłopotałby się ściganiem jego jednego.Nagroda za głowę Weeda była pokusą dla samot­nego łowcy, a Pleddis musiał zapłacić swoim ludziom; nieko­rzystny rachunek mógł go uratować.Kane, mimo to, był wciąż w stanie uniknąć pojmania.Niejednokrotnie dokonywał niewia­rygodnych rzeczy.Może i tym razem, zawróci strzały losu.Weed był lojalny wobec swego wodza.Walczył u jego boku, wypełniał rozkazy - a Kane udowodnił, że jest zdolnym i szczodrym dowódcą.Prawdę powiedziawszy, podczas ostatniej walki Weed i pozostali wydarli się z zasadzki dzięki zaciekłej szarży swojego herszta przez szeregi najemników.Weed jednak był bardziej lojalny wobec własnego karku, a wszystko wskazy­wało na to, że Kane nie odzyska już nigdy władzy w górach Myceum.Jedynym pocieszeniem w tej porażce był łup, który Kane ukrył w nieznanym miejscu.Weed posiadał obecnie tylko konia bez podków, wyszczerbiony miecz i zniszczone wojaczką ubranie.Gdyby tak Kane zaprowadził ich do swojej kryjówki.Otoczył go słodki zapach pieczonych kurczaków i usta zwil­żyła mu ślina, choć brzuch miał pełen, i wina, i mięsa, które zjadł przed chwilą.Głowa wsparła się na jego ramieniu.Powi­nien wstać, zanim zmorze go sen.Poderwał się na nogi.A może tylko widział, jak jego ciało wstaje, chodzi po sali, wygląda przez zamglone okno.Kiedy tak przemierzał pomieszczenie, cienie od lamp zdawały się poruszać i układać w groteskowe wzory.Weed upadł na podłogę z nagłym trzaskiem.W chwili zamieszania i paniki, kopniakiem odrzucił przewró­coną ławę i próbował uwolnić uwięzione nogi, myśląc, że w cza­sie snu zsunął się na ziemię.Nagle zobaczył nad sobą szyderczą twarz i koniuszek szpady, wymierzony w jego gardło.Weed za­marł.Teraz pójdziemy i obudzimy go - wyszczerzył zęby Pled­dis.Weed zdławił ból i czekał na śmierć.Wiele rąk związało go, odebrało mu miecz i sztylet.Tuzin, a może więcej, ludzi Pleddi­sa zapełniało Krucze Gniazdo - wchodząc przez kuchnię, gdzie, z roztrzaskaną głową, leżał Braddeyas.Nagły, wściekły zgiełk najemników, rzucających się na Darrosa i Setha, choć szybko uciszony, wciąż brzmiał w zajeździe.Obaj zginęli śpiąc.Weed pocił się.Ostrze Pleddisa błyskało mu przed oczami.Twarz kapitana najemników zdradzała radość zwycięstwa, ale jego wzrok był ostry jak miecz.- Gdzie jest Kane? - zapytał łagodnie, lecz stanowczo.Nie spodziewając się tak szybkiej porażki, Weed stał cicho, odchylając głowę od szpady.Usta miał suche.- Masz pół minuty.I już je prawie wykorzystałeś.Z kuchni wyszła Ionor.Miała zarumienioną twarz i poszarpa­ną bluzkę.- Zanieśli go na górę - oznąjmiła z nienawiścią w głosie.- Pokażę wam gdzie.- Zanieśli?- Jest śmiertelnie ranny.Nie może chodzić o własnych si­łach.Na jej słowa Pleddis uśmiechnął się przebiegle.- Do licha, miałeś rację co do swojego strzału, Stundorn.Podwoję ci staw­kę, jeśli to naprawdę twoja strzała zwaliła go z nóg.Szybko, za­prowadź nas!Zostawiając Weeda pod strażą, kapitan i kilku ludzi weszło za Ionor na trzecie piętro.Kobieta triumfalnie pokazała im drzwi pokoju, w którym leżał Kane.Uśmiech zniekształcił ogo­rzałą twarz Pleddisa.W środku znajdował się obiekt jego pości­gu, zwycięskie zakończenie niebezpiecznej kampanii.I nagroda, która uczyni z niego bogatego człowieka.Pamiętając o przebiegłości Kane'a, najemnicy trzymali broń, gotową na każdą, ostatnią już sztuczkę, którą mógł mieć w za­nadrzu.Na zewnątrz pozostali ludzie Pleddisa otoczyli w ciem­ności zajazd.Kane nie miał żadnej szansy ucieczki.Ale obawiali się wściekłej siły jego miecza, nawet kiedy był śmiertelnie ranny.Wstrzymując oddech, Pleddis kopniakiem otworzył drzwi.Nie były zamknięte i z trzaskiem uderzyły o ścianę.Przywitała ich cisza.Kane leżał nieruchomo na łóżku.Przeni­kliwy wiatr, wpadłszy przez okno, wirował po pokoju.Koc poplamiła krew.Ramiona Kane'a były ułożone wzdłuż jego bo­ków; tak pozostawili go jego ludzie.Jednym policzkiem, zwró­cony był do poduszki, z częściowo otwartych ust wydostała się kałuża jakiejś cieczy.W migocącym świetle kominka jego lico wydawało się nienaturalnie rozluźnione i blade.Wyczulony na sztuczki Kane'a, Pleddis zbliżył się do łóżka.Kiedy był pewny, że w pobliżu nie ma broni, dotknął śpiącej postaci.Skóra była zimna.Niecierpliwie potrząsnął ciałem i stwierdził, iż jest wyjątkowo sztywne.Drżąc szukał pulsu i przy­stawił miecz do nozdrzy Kane'a.Na ostrzu nie osiadła mgiełka.Pleddis wyprostował się zawiedziony.- On nie żyje.IVOGARY I SĘPYZ rękami związanymi mocno do tyłu, Weed oparł się o stół, rozpaczliwie szukając choćby nadziei ucieczki.Z przykrym uczuciem w żołądku, zdał sobie sprawę, że jest w sytuacji bez wyjścia.Wciąż paraliżowała go panicznie myśl, iż oddał swoje życie za trupa [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •